Dzień jak co dzień… Przez cały dzień mamy dzisiaj przyjemny wiaterek – baksztag jakieś 2-3B – więc żegluga jest łatwa i przyjemna. Krajobraz się trochę zmienia – coraz więcej widać wysokich „klifowych” brzegów, w które wcinają się wąskie zatoczki zakończone zwykle piaszczystą plażą. My dzisiaj musimy zaparkować w marinie bo kończy się nam zapas wody. Pod wieczór wpływamy do Marina di Torre Grande - duży port jachtowy oddalony kilkanaście kilometrów od Oristano z bardzo komfortowymi toaletami i prysznicami (jak na warunki włoskie bo w Chorwacji byłoby to poniżej średniej).
Dzisiaj zamiast obiadu na jachcie postanawiamy zjeść coś w Oristano, do którego musimy dojechać autobusem. Rozbraja nas rozkład jazdy autobusu napisany flamastrem na słupku przystankowym przed mariną. Wg tej rozpiski autobus miał być o 17:37, ale w praktyce o 17:32 już nim odjeżdżaliśmy z mariny. Oczywiście jak na grzecznych turystów z Polski przystało chcemy kupić u kierowcy bilety, ale ten macha tylko ręką każąc nam siadać i coś tam deliberuje po włosku. Dobra, jakby co to powiem, że to szofer kazał nam jechać na gapę:). Obserwujemy jak na kolejnych przystankach wsiadają grupki pasażerów i większość z nich kupuje bilety u kierowcy, ale postanawiamy nie wnikać za bardzo w tą systuację. W pewnym momencie kierowca… pomylił drogę i musiał zawracać na wąskiej szosie z namalowaną podwójną ciągłą przy śmiechu połowy autobusu (to ta połowa co już kiedyś tędy jechała i znała prawidłową drogę). Po 18:00 wysiadamy w Oristano i szybko docieramy do ścisłego centrum miasta wyznaczonego placem Piazza Roma z jedyną wieżą Torre di Mariano jaka pozostała z dawnych murów miejskich i śliczną Fontaną odgradzającą plac od ruchliwej ulicy. Na początku gorączkowo szukamy jakiejś pizzerii, bo wszystkim nam kiszki marsza grają, ale jest sjesta i wszystko zamknięte, więc już na spokojnie oglądamy sobie miasteczko z pięknym ratuszem, katedrą zwaną po prostu Duomo czyli… Katedra po włosku. Wąski uliczki zamknięte dla ruchu kołowego, stare kamienice, kilka zabytkowych budynków tworzy świetny klimat małego włoskiego miasteczka. W oczekiwaniu na koniec sjesty siadamy z Bartkiem i Jurkiem na zimnej „granicie” (napój na bazie sztucznego „śniegu” soków owocowych i syropu) i piwku na Piazza Roma i przyglądamy się przechodzącym przez plac ludziom – pełen przekrój społeczny od grup chichoczących nastolatek i głośnych wyrostków przez pary zakochanych, rodziny z dziećmi po sympatycznych emerytów, którym już się nigdzie nie śpieszy (inaczej niż u nas, gdzie jak zobaczysz starszą osobę na mieście, to zawsze jej się gdzieś strasznie śpieszy…). Podoba nam się to, że jesteśmy jedynymi turystami na placu, nie ma tłumów z aparatami i przewodnikami, miasteczko żyje swoim normalnym codziennym życiem.
Wreszcie o 19:30 udajemy się do pizzerii La Grotta, gdzie wciągamy przepyszną pizzę zapijaną piwem i winem. W pizzerii na początku byliśmy jedynymi gośćmi ale gdy wychodziliśmy ok. 20:30 już większość stolików było zajętych, w większości przez całe kilku-pokoleniowe rodziny Sardyńczyków. Miły zwyczaj – taka rodzinna piątkowa kolacja.
Nasz czas w Oristano się pomału dobiega końca bo niedługo mamy ostatni autobus do Torre Grande, kierujemy się więc na przystanek i wsiadamy do autobusu, w którym jest już sporo lokalnej młodzieży. Tym razem udaje nam się dogadać z kierowcą i okazuje się, że jako mieszkańcy mariny nie musimy kupować biletów, bo dojazd do Oristano mamy w cenie postoju jachtu. Genialne, że też sami na to nie wpadliśmy. Po 5 minutach jazdy klimatyzowanym autobusem niespodzianka – końcowy przystanek na pętli gdzie trzeba się przesiąść do drugiego autobusu, niestety z wyłączoną póki co klimatyzacją. Jest już wieczór ale temperatura nadal w okolicach 30, więc jest naprawdę gorąco. Cały autobus jest napchany młodzieżą „licealną”, która jak się później okazało jedzie na dyskoteki mieszczące się w klubach przy plażach poza miastem. Przy Billy wsiadają do nas Adam z Magdą, którzy odłączyli się od nas w mieście i byli na kolacji w malutkiej pizzerii, gdzie do pizzy dostali piwo… Karpackie! Okazało się, że właściciel knajpy (jednocześnie kucharz i kelner) bywa w Polsce kilka razy w roku i przywozi m.in. piwo, bo uważa, że jest lepsze od włoskiego czy sardyńskiego. :)
W marinie idziemy jeszcze usiąść na piwku w knajpie przy porcie, a potem prysznic i spać.