Niewyspani i wściekli robimy poranną awanturę na recepcji i szybko wyjeżdżamy z hotelu. Na lotnisku sprawnie zdajemy naszą Toyotę do Europecar – trochę się obawialiśmy czy nie przypiszą nam „usterek”, które były w samochodzie od początku, ale których dopatrzyliśmy się w trakcie korzystania z niego – ślady obtarcia na błotniku, lekko wgnieciony bak, mocno ślizgające się sprzęgło. Ale nie – wszystko przebiega miło sprawnie i – jak na normy marokańskie, nie nasze polskie – nawet dosyć szybko.
Odprawiamy bagaże i mamy jeszcze czas usiąść na kawę i kanapki (ja z powodu rozstroju żołądka tylko na herbatę) w kafejce na lotnisku oraz wymienić pozostałe MAD-y na dolary.
Samej podróży za bardzo nie pamiętam – wysoka gorączka, niewyspanie i osłabienie po porannych sensacjach żołądkowych sprawiły, że pamiętam tylko kolejne tabletki dawane mi przez Dorotę (dzięki Ci Pani Doktor) i wreszcie lądowanie w Warszawie. Na Okęciu okazuje się, że nasze bagaże… nie przyleciały z nami, ale na szczęście nie zginęły, tylko nie zdążyli ich przeładować i przylecą kolejnym samolotem z Paryża jakieś 2h później. Wypisujemy druki zgłoszenia zaginięcia bagażu, podajemy adresy domowe i rozjeżdżamy się taksówkami do domów. W domu łykam kolejne pigułki i o 21:00 już śpię. Ok. 23:00 budzę się tylko, żeby usłyszeć, że bagaże przyleciały, zostały zidentyfikowane i jutro rano mamy ich dostawę kurierem. Następnego dnia okazuje się, że poza złamaną szyją jednego z drewnianych wielbłądów bagaże są całe. Rozpakowując walizki zdajemy sobie sprawę, że to już naprawdę KONIEC URLOPU…