Rumunia ma w sobie ciągle jakąś aurę dzikości i tajemniczości. Niby kraj cywilizowany, niby należy do Unii Europejskiej, ale jak komuś powiesz, że na urlop jedziesz do Rumunii to patrzy na Ciebie z mieszanką politowania i obawy przed obłędem. Niektórych to odstrasza, nie pociąga... Pomysł Rumunii przyszedł mi do głowy po obejrzeniu na vimeo filmiku z wyprawy do Rumunii grupy wrocławskich motocyklistów pt. "MotoTransylwania". Krajobrazy, zapyziałe wioski i atmosfera przechadzającego się w tle kadru hrabiego Draculi podziałała na wyobraźnie - "Trza jechać i tyle".
Ponieważ Rumunia to duży kraj a wrześniowego urlopu mamy jedynie tydzień to wspólnie z Robsonem okroiliśmy pierwotnie planowaną trasę i chcemy się tym razem skupić na północnej części Rumunii - Maramuresz, Bukowina i część Siedmiogrodu, zosatwiając sobie Transylwanię i dorzecze Dunaju na następny raz. Ostatecznie ekipa się uformowała w składzie 3 motocykli, pięciu osób. Ruszamy na dobre w sobotę i na wieczór chcemy dotrzeć do Tokaju. Ponad 500 km na pierwszy dzień to niezły wynik, ale damy radę...:)
Zdecydowanie większym wyzwaniem jest dla mnie spakowanie naszej dwójki (znaczy mnie i Ani) na motocykl. Na początek idą rzeczy campingowe, kuchenne, spożywcze i części i narzędzie do motocykla - efekt to zapakowany kufer centralny i bagażnik na nim. Dzisiaj kolejne wyzwanie to spakowanie naszych rzeczy osobistych w pozostałe dwa kufry boczne, będzie się działo...:)