Wszystko zaczęło się już parę lat temu od… obejrzenia filmu „Casino Royal”, czyli jednego z odcinków James Bonda – tego w wersji niegrzecznej czyli z Danielem Craigiem w roli głównej. Przepiękne obrazki w filmie zachwyciły mnie, więc doczytałem, że kasyno, hotel i większość scen plenerowych to nie wytwór cyfrowej filmografii tylko naturalne plenery w Montenegro. Po naszemu nazywa się ten kraj Czarnogóra (wg. tubylców Crna Gora), ale pochodząca z okresu weneckiego panowania nad tym regionem nazwa Montenegro brzmi jakoś lepiej – czuć w niej przygodę i romantyczną historię…
Po przeczytaniu i przejrzeniu kilku relacji w necie wiedziałem już, że chcę tam pojechać i nawet prawie pojechaliśmy tam w 2010 roku, ale alternatywna wyprawa do Rumunii wówczas wygrała. Montenegro wzywało kolejnymi fotkami oglądanymi w Necie oraz przewodnikiem stojącym na półce w mieszkaniu.
W tym roku mieliśmy się nasycić Czarnogórą podwójnie. Najpierw w lipcu odwiedziliśmy go od strony wody – tygodniowy rejs jachtem Dubrownik-Kotor-Dubrownik pozwolił nam posmakować Boki Kotorskiej zwanej często najdalej na południe wysuniętym fiordem Europy. Krajobrazy na żywo – były jeszcze lepsze niż oglądane w Necie czy przewodniku. Tydzień rejsu minął szybko i zostawił po sobie wspomnienia zachwycających plenerów, doskonałego smaku potraw i kilka zdjęć na tapecie służbowego laptopa, które miały przypominać, że już niedługo wrócimy do tego kraju od strony lądu i poznamy jego prawdziwie górskie oblicze.
Kilkakrotnie zmieniany termin wyjazdu został w końcu ustalony na 5-18.09.2011, skład ekipy ustabilizował się na 4 Vstromach i 7 osobach, których niniejszym przestawiam: Justa i Bober, Kasia i Złoty, Jaca oraz my czyli Ania i MaG. Pozostawało tylko przetrwać sierpień…
Weekend przed samym wyjazdem zapowiadał się intensywnie – w sobotę ślub i wesele Złotych, w niedzielę jak już wytrzeźwiejemy powrót z Pułtuska do domu i pakowanie kufrów, a w poniedziałek rano wyjeżdżamy z ambitnym planem zrobienia blisko 650km i dojechania do Egeru.
Ślub i wesele Kasi i Złotego to materiał na osobne opowiadanie, ale nie mógłbym nie wspomnieć o tym, że młodzi jechali do ślubu harleyem, ale w strojach jak najbardziej ślubnych czyli białej sukni i garniturze, a asystowaliśmy im w mniej więcej 20 motocykli, w zdecydowanej większości Vstromów. Piękny ślub, potem huczne wesele, z którego najbardziej mi utkwiło nocne puszczanie lampionów (takie japońskie z papieru – powietrze ogrzewane paliwkiem turystycznym unosi balon w siną dal) – niby nic takiego, ale jakaś magia w tym była i została we mnie na dłużej.
Mając na uwadze niedzielny powrót motocyklem sobotnie pląsy skończyliśmy nieco wcześniej niż zwykle, dzięki czemu w niedzielę już ok. 11:30 byliśmy w stanie wsiąść na motocykl i wracać do Warszawy. Wieczorne pakowanie bagażu to koszmar – ilości „najpotrzebniejszych i niezbędnych” rzeczy, które ułożyliśmy w salonie na podłodze wpędziły mnie w głęboką depresję, ale po 2 godzinach walki i dzięki rozbudowaniu bagażu o dodatkowy pakuneczek zwany do końca wyjazdu „Rumunem” udało się to wszystko pozamykać w 3 kufrach, tankabgu i …. no właśnie w tzw. Rumunie. Jeszcze telefon do Złotych czy poprawiny ich nadmiernie nie wciągnęły i poranna zbiórka na Statoil na Fieldorfa aktualna i pozostało nam tylko nastawić budziki i iść odespać weselną nockę.