Geoblog.pl    MaG    Podróże    Maroko 2009    W "Białych Murach"...
Zwiń mapę
2009
22
wrz

W "Białych Murach"...

 
Maroko
Maroko, Casablanca
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3083 km
 
Wreszcie nadszedł 22.09.2009. Budzik w swym okrucieństwie zrywa nas na nogi o 4:45. Barbarzyństwo – toż to środek nocy! Szybka toaleta, mini śniadanie i lecimy z walizkami na dół – jest 5:25 i Krystian też już jest pod blokiem. 20 minut później jesteśmy już na lotnisku, szybko żegnamy się z Krystianem i … witamy z Mazurkami, którzy już są na miejscu. Teraz czeka nas standardowy korowód – najpierw „check in”, potem przejście przez bramki wykrywające metal, broń i terrorystyczny typ osobowości (tzw. „hajmany”) , szybkie zakupy płynów dezynfekujących marki Jim Beam w sklepie za bramkami i w końcu pakujemy się do samolotu. Okazuje się, że start będzie opóźniony ok. 40 minut!! W końcu o 7:45 startujemy z Warszawy, przed nami ponad 2h lotu do Paryża.
Przed 10:00 lądujemy na lotnisku im. Charlesa de Gaulla. Pierwsze kroki kierujemy do stanowiska obsługi Klienta Air France i zamieniamy nadane nam na Okęciu miejscówki na inne – tym razem obok siebie w jednym rzędzie. Na de Gaull’u spędzamy prawie 3h, które na szczęście mijają nam szybko - najpierw drugie śniadanie i kawka w knajpie, później „eye-shopping” po sklepach z zegarkami, biżuterią i perfumami, a na koniec granie na dostępnym w poczekalni Play Station w jakieś wyścigi samochodowe. Wreszcie o 12:40 wsiadamy do samolotu, ale i tak jeszcze 30 minut czekamy na start, między innymi z powodu problemów z upchnięciem bagażu podręcznego lecących z nami tłumnie Marokańczyków – niektórzy z nich mieli gigantyczne torby, walizki – aż dziwne, że ich z nimi wpuścili na pokład. Widać, że „wędrowny” etap cywilizacji wciąż u nich trwa – sprawiają wrażenie jakby zawsze i wszędzie zabierali ze sobą cały swój dobytek. W końcu startujemy i kolejne 3h mija nam na dosyć spokojnym locie do Maroka – chociaż muszę przyznać, że powietrze na tym odcinku było bardziej „dziurawe” niż na odcinku z Warszawy do Paryża.
Wreszcie o 13:55 lokalnego czasu (wg. naszego to już 15:55) lądujemy na lotnisku im. Mohameda V w Casablance. Wychodzimy z rękawa na halę, a tam… ZLOT PIEKARZY!  Takie było nasze pierwsze skojarzenie – pełno ludzi w długich białych szatach z zakrytymi głowami, wszyscy głośno gadają, gestykulują, machają rękami… Prawie 30 minut czekamy na odbiór bagażu – popsuł się taśmociąg i obsługa nieśpiesznie coś tam z nim robiła. Wśród bagaży pełno pojemników z jakąś wodą – po wyglądzie pojemników i odbierających je pasażerów domyślamy się, że to jakaś ich święta woda z którą wracają z jakiejś pielgrzymki. Jedno jest pewne- nie była to woda z Lourdes. Operacja „bagaż” kończy się pełnym sukcesem - mamy WSZYSTKIE 4 WALIZKI! Z wypożyczeniem samochodu idzie nam znacznie sprawniej niż z bagażem i już po ok. godzinie wrzucamy nasze walizki do białej Toyoty Landcruiser i odjeżdżamy w kierunku miasta. Już kilka pierwszych kilometrów po dojazdówce do miasta jest mocnym przeżyciem, ale prawdziwego szoku doznajemy po wjechaniu na ulice miasta. 5-6 rzędów samochodów poruszających się na 2-3 pasach, śmigające między nimi rowery, motorowery, osiołki, a do tego przechodzący w dowolnym miejscu i momencie piesi – już wiemy, że tutaj na drodze NIE MA REGUŁ! Ludzie zdają się być pozbawieni elementarnego instynktu samozachowawczego i często pakują się pod samą maskę wymuszając gwałtowne hamowanie czy manewr omijania. Do tego dodać trzeba nieprzerwaną serenadę klaksonów, bo tutaj klaksonem sygnalizuje się wszystko – zamiar wykonania dowolnego manewru, radość z jego wykonania, fakt, że się usłyszało ostrzeżenie innego pojazdu, pozdrowienia dla znajomego stojącego przy drodze. Wariactwo!
Dzięki GPS-owi znajdujemy nasz hotel – IBIS Moussafir znajdujący się tuż obok dworca kolejowego. Oho, cicho nie będzie… Po zakwaterowaniu się w hotelu ruszamy „na miasto” – naszym celem jest odwiedzenie meczetu Hassana II, a następnie zjedzenie jakiejś kolacji. Do meczetu docieramy po 15 minutach jazdy naszą „karetką”, jak nazwaliśmy ze względu na biały kolor nadwozia naszą Toyotę. Budynek robi wrażenie – zbudowany na ogromnym placu położonym nad samym oceanem, z minaretem o wysokości 210 m i placem okolonym misternymi „sukiennicami”. Na placu jest tłum ludzi, po chwili orientujemy się, że nie ma wśród nich w ogóle białych! Tubylcy chodzą, gadają, bawią się z dziećmi, grają w coś i generalnie leniwie spędzają czas w oczekiwaniu na zachód słońca. Na przylegającym do meczetu betonowym nabrzeżu tłum ludzi siedzi w oczekiwaniu na zachód, dzieciaki kąpią się w oceanie… Atmosfera jest piknikowa i pomimo tego, że czujemy się swoistą „atrakcją turystyczną” (nawet nam zdjęcia robią z ukrycia) to czujemy się w miarę swobodnie i bezpiecznie – nikt nas nie zaczepia, nie nagabuje, nawet nie protestuje, gdy robimy zdjęcia meczetu i jego okolicy. Meczet Hassana II to jeden z dwóch w Maroko dostępny do zwiedzania dla innowierców, ale niestety we wtorki jest zamknięty. Spędzamy w sumie z godzinę podziwiając meczet z zewnątrz i obserwując po raz pierwszy z bliska mieszkańców Maroka, ich zachowanie, stroje… W końcu słońce zachodzi i momentalnie robi się chłodniej – postanawiamy poszukać bankomatu i jakiejś restauracji. Idąc ulicą widzimy znowu zainteresowanie mieszkańców naszymi osobami, szczególnie Małgosią. W pewnym momencie jakaś marokańska dziewczynka podbiega do Gosi i … całuje ją w policzek, po czym ucieka do koleżanek i wszystkie bardzo się z tego cieszą. Ania tłumaczy nam, że w ich mniemaniu dotknięcie białej osoby przynosi szczęście w życiu. Taka mi się nasuwa refleksja – że generalnie dotykanie innych osób (z tym, że nie wszystkich) trochę nam tego szczęścia daje. W końcu znajdujemy bankomat, a ponieważ robi się ciemno to decydujemy się wrócić do hotelu i tam zjeść kolację. Kupujemy jeszcze tylko coca-colę do whisky i wodę mineralną i wracamy. Po drodze ze zgrozą zauważamy, że to co pisali w przewodniku to prawda – kierowcy tutaj naprawdę NIE UŻYWAJĄ ŚWIATEŁ nocą!
W hotelu mamy jeszcze 30 minut do otwarcia restauracji (czynna od 19:00), więc spijamy kilka drinków w pokoju, co wprawia nas w doskonały nastój – do restauracji schodzimy już na lekkim humorku sypiąc dowcipami jak zawodowi kabareciarze . W restauracji decydujemy się na lokalną potrawę – TAGIN – tutaj akurat z kurczaka. Tagin to marokańska potrawa z mięsa (dowolnego – kurczak, wołowina, baranina, ryby) i warzyw. Gotuje się ją w specjalnym glinianym naczyniu ze stożkową pokrywą, a sekretem szczególnego smaku jest kilkugodzinne duszenie mięsa z warzywami i przyprawami na wolnym, naturalnym ogniu. Po opisie w przewodniku spodziewaliśmy się jakiegoś rodzaju gulaszu, a tu niespodzianka – w naczyniu mamy sztukę mięsa (udko lub skrzydełko z piersią) obłożone duszonymi warzywami (papryka, ziemniaki, cukinia, bakłażan, pomidory, cebula, oliwki), na spodzie naczynia mamy aromatyczny sos, a wszystko to przyprawione jakimiś specyficznymi lokalnymi przyprawami. Jedzenie dosłownie rozpływa się w ustach – jest genialne! Marokańskie „la wino” zamówione do tej uczty jest również doskonałe… Zaczynamy naprawdę lubić ten kraj.
Ok. 21:00 wracamy do pokoju i tam jeszcze wypijamy kilka drinków omawiając plan na następny dzień podróży i grając w kości (nie, nie ludzkie – takie sześciokątne z kropeczkami, gra taka…).
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (2)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010