Geoblog.pl    MaG    Podróże    Maroko 2009    W Fez
Zwiń mapę
2009
24
wrz

W Fez

 
Maroko
Maroko, Fez
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3331 km
 
Wstajemy o 7:30 (dzięki przesunięciu czasu nie odczuwamy tego na razie jako wczesne wstawanie bo wg. polskiego czasu byłaby to już 9:30) i o 8:00 jesteśmy już na śniadaniu. Śniadanie jest typowo francuskie – bagietka, crossainty, masło, dżem, miód, naleśniki oraz akcent marokański – placki kukurydziane. W tym hotelu i tak było nieźle bo dostaliśmy jeszcze po serku homogenizowanym i jajku na twardo, ale podczas dalszej podróży mieliśmy serdecznie dosyć słodkich śniadań i marzyliśmy o jajecznicy, twarożku czy parówkach .
Po śniadaniu jedziemy zwiedzać FEZ. Zatrzymujemy się na parkingu przy KAZBA SZARADA, mieszczącej obecnie jedną z większych szkół średnich w FEZ. Wysokie oflankowane mury i zdobiona brama wyglądają ciekawie, ale wkrótce od młodego Marokańczyka dowiadujemy się, że budynek wygląda ciekawie jedynie z zewnątrz, a w środku nic ciekawego do obejrzenia nie ma. Robimy więc kilka zdjęć przed bramą i po krótkiej naradzie nad mapką w przewodniku decydujemy się pozostawić tutaj naszą Toyotę i pójść pieszo do „nowej” (bo z XIII wieku…)mediny zwanej FAS AL DADID. Słowo „medina” oznacza po prostu „stare miasto” – słowo pochodzi od nazwy własnej drugiego po Mekce świętego miasta muzułmanów czyli Medyny w Arabii Saudyjskiej, historycznej stolicy pierwszego kalifatu założonego po śmierci Mahometa. Medina jest zwykle otoczona murami miejskimi, które kiedyś zamykały obszar miasta – obecnie mediny stanowią ścisłe centrum marokańskich miast, w których skupia się życie handlowe, kulturalne i towarzyskie. Medina to zawsze plątanina wąskich uliczek, które zwykle są jednocześnie „bazarem” – w bardziej reprezentacyjnej części z kramami pamiątek dla turystów, a na obrzeżach ze stoiskami z mięsem, warzywami, przyprawami i wszystkim co potrzebne jest przeciętnemu Marokańczykowi do życia. Nie inaczej jest w FEZ – kręcimy się po wąskich uliczkach, oglądamy różnorodność towarów na stoiskach, fotografujemy nieśmiało...
To nasza pierwsza medina i jesteśmy trochę stremowani – wg. przewodnika należy uważać z robieniem zdjęć ludziom, bo mogą sobie tego nie życzyć. Tak, tylko jak tu robić zdjęcia samych budynków jak ludzie są wszędzie! Przy jednym ze stoisk dwóch wyrostków zaczepia nas pytaniem skąd jesteśmy. Odpowiadamy, że z Polski i zaraz dodajemy za radą z przewodnika „Grzegorz Lato”. „Grzegorz Lato? Trzeba trzeba dobrze dobrze” odpowiadają ze śmiechem Marokańczycy. Nasz dzielny prezes Lato był onegdaj trenerem jednej z marokańskich drużyn piłkarskich stąd jego popularność wśród młodszej części mieszkańców. Kręcimy się po medinie około godziny i czujemy, że potrzebujemy jakiejś przerwy na schłodzenie się (jest jakieś 34C w cieniu i ostre słońce) i jakieś lekkie jedzenie. Przypominamy sobie reklamę restauracji „Mezzanine”, którą mijaliśmy idąc z parkingu. Znalezienie restauracji nie jest łatwe ale w końcu docieramy do niej i jesteśmy mocno zaskoczeni – wystrój lokalu jest na poziomie dobrego klubu europejskiego, w menu są przeróżne drinki i alkohole. Na dachu urządzony jest przepiękny taras z widokiem na JARDIN DE BOU JELOUD czyli ogród królewski. My siadamy w klimatyzowanej, zacienionej sali i zamawiamy po zimnym piwku (dla Małgosi cola). Ja biorę do tego przepyszną „brushettę” z anchois (dotychczas znałem je jedynie jako dodatek do pizzy, a w tej wersji smakują podobnie jak nasze wędzone sardynki) i oliwkami, a reszta bierze lody. W klubie przeczekujemy najgorętszą godzinę (12:00 – 13:00), w końcu ruszamy dalej w miasto.
Teraz kierujemy się do starej mediny założonej na przełomie VIII i IX wieku zwanej FAS AL BALI. Tutaj jest jeszcze bardziej egzotycznie – uliczki węższe, ludzie bardziej kolorowi (tak z twarzy jak i z odzienia), stragany zapełnione wszelkimi dobrami jakie człowiek może wymyśleć i jeszcze setką takich, o których w życiu by nie pomyślał. Oprócz sklepików jest mnóstwo miniaturowych zakładów rzemieślniczych – szewskich, krawieckich, tkackich i innych. Tutaj częściej spotykamy się z zaczepkami typu „Dzień dobry Polska”. Oczywiście zaczepki są typowo handlowe – żeby zajść do jego sklepu, żeby zjeść w jego barze itp. W żaden sposób nie czujemy się zagrożeni, wręcz przeciwnie wszyscy mamy wrażenie, że w przewodnikach zbytnio straszą natarczywością tubylców, w rzeczywistości wcale nie są natrętni, za to bardzo uprzejmi. Pewnie to zasługa króla Mohameda V, który co ciekawe jest uwielbiany przez wszystkie klasy społeczne – król już kilka lat temu wydał edykt mówiący o tym, że turystyka jest dla Maroka kluczowa i że każdy mieszkaniec Maroka powinien się starać zapewnić turystom jak najlepsze wrażenia z tego kraju. No to się ludziska starają jak mogą… Szczególnie, że w Maroko mają bardzo surowe zakłady więzienne, a pewnie nie jest trudno do nich trafić, jak się podpadnie królowi i jego aparatowi władzy. Faktem jest, że Maroko nie cierpi na tocząca inne arabskie kraje chorobę ekstremizmu islamskiego – prawdopodobnie rozbudowany system policyjny połączony z zasadą zero tolerancji dla fanatyzmu spełnia swoją rolę.
Wędrując uliczkami trafiamy przypadkowo do PALAIS MNEBHI – za 20 MAD zwiedzamy bogato zdobione arrasami i mozaikami wnętrze a następnie wchodzimy na taras, z którego roztacza się przepiękna panorama FAS AL BALI i otaczających ją przedmieść. Krążymy dalej po labiryncie uliczek kupując po drodze jakieś drobiazgi np. szklaneczki do „whisky marokan”, czyli słodkiej herbaty podawanej tutaj przy okazji każdego posiłku, a także jako napój na spotkaniach towarzyskich. Jest to zielona herbata zaparzana z dużą ilością świeżej mięty i cukru – smakuje wyśmienicie. Podawana jest w specjalnym metalowym imbryku z którego nalewa się ją z wysoka (50-60 cm) do małych wąskich szklaneczek, zwykle bogato zdobionych. W końcu decydujemy się wracać chociaż z mapy wynika, że obeszliśmy może… 1/3 mediny! Jest gigantyczna, ale piękna, a my zachwyceni ale zmęczeni…
W drodze powrotnej zajeżdżamy jeszcze do sieciowego marketu pod miastem – sieć nazywa się Marijane, ale wnętrze sklepu wygląda jak typowy Auchan czy Geant – widać francuską rękę właścicieli. Kupujemy wodę, colę, piwo, owoce, jednorazowe naczynia i sztućce, których nam brakuje w hotelu. W Moulay Yacob jesteśmy ok.16:30. Wszyscy zdrowi idą na basen, ja z lekką gorączką (przywiezioną jeszcze z kraju – żadna tam febra…) zostaję w domu i oglądam sobie BBC news popijając lokalne piwko „FLAG” i robiąc sobie szybkie pranie.
Po basenie czas na kolację – dzisiaj mamy zamówiony już poprzedniego dnia tagin z wołowiną. Nie jest może tak genialnie przyprawiony jak wczorajsze danie prowansalskie, ale i tak smakuje wyśmienicie a wołowina po kilku godzinach duszenia jest mięciutka jak kurczak. Do kolacji oczywiście marokańskie wino, a wieczorem tradycyjnie gramy w kości koło domku i dezynfekujemy nasz układ pokarmowy mieszanką burbona z colą.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (5)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010