Geoblog.pl    MaG    Podróże    Maroko 2009    Ku pustyni...
Zwiń mapę
2009
26
wrz

Ku pustyni...

 
Maroko
Maroko, Merzouga
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3674 km
 
Ranek znowu wita nas pochmurny – więc nici z kąpieli w przepięknym basenie na dziedzińcu hotelu. Po śniadaniu z żalem pakujemy w deszczu walizki do samochodu i ruszamy dalej. Najpierw do bankomatu, bo mieliśmy problemy techniczne z zapłatą naszymi kartami VISA za hotel i musieliśmy wyskoczyć z całej naszej gotówki. Szybko znajdujemy bankomat w Er Rachidii, ale tutaj niemiła niespodzianka – nie możemy wypłacić gotówki z żadnej z naszych kart, komunikat „Serwis chwilowo niedostępny” nas trochę niepokoi, bo przecież nie pojedziemy bez gotówki w trasę, szczególnie, że musimy jeszcze zatankować ropę do auta, kupić wodę do picia itd. Realizujemy plan awaryjny – znajdujemy placówkę Western Union Money Transfer i tam wymieniamy po 200 USD, które mieliśmy jako rezerwę w portfelach na MAD. Kurs wymiany jest całkiem uczciwy – lepszy niż wynikałby z kalkulatora walutowego, którego używaliśmy przy planowaniu wyjazdu w Polsce. Zaopatrzeni w „dewizy” wracamy się kawałek wczorajszą drogą, żeby z bliska obejrzeć zaporę i jezioro BARRAGE HASSAN-ADAKHIL. Początkowo planowaliśmy cofnąć się jeszcze kilka km w górę GEORGES DU ZIZ, żeby porobić zdjęcia, których wczoraj nam nie dała zrobić pogoda, ale sino granatowe chmury nadciągające z tamtej strony skutecznie nas zniechęcają i znad brzegu przepięknego jeziora ruszamy już bezpośrednio na południe, w kierunku Rissani, gdzie wg. naszych danych mamy zarezerwowany wczoraj wieczorem hotel.
Droga do Rissani to ciągłe zagłębianie się w pustynię. Początkowo teren robi się coraz bardziej płaski i kamienisty. Roślinności jest coraz mniej, coraz więcej sypkiej ziemi i piasku. Widać, że dopiero co przeszła tędy spora ulewa – przez drogę w kilku miejscach przepływają brunatne strumienie (w które wjeżdżamy z dużą prędkością ), obok drogi też miejscami stoi woda, która nie chce szybko wsiąkać w wyschniętą i stwardniałą ziemię. W pewnym momencie pojawia się po prawej stronie głęboki wąwóz z przepiękną zieloną oazą na dnie. Okazuje się, że to dalszy ciąg znanej nam już doliny rzeki Ziz. Zatrzymujemy się na punkcie widokowym będącym jednocześnie świetnym przykładem na to, że Berberowie są urodzonymi marketingowcami bez niepotrzebnych studiów. Na punkcie widokowym jest zrobiona klimatyczna kawiarnia w ogromnym tradycyjnym namiocie berberyjskim ze stoliczkami ustawionymi przy krawędzi tarasu, z którego roztacza się przepiękna panorama wąwozu Ziz i rozpościerającej się w dole oazy. Majstersztyk marketingu – nic więc dziwnego, że na parkingu jest kilkanaście samochodów, a stoliki też są zapełnione turystami. Sesja zdjęciowa tutaj to mus.
Kolejny przystanek na trasie to miasto Erfoud, w którym zatrzymujemy się na obiad w restauracji jednego z hoteli. W Erfoud jeździ za nami uparty tubylec, który jako rekomendację swoich usług w pokazuje wizytówkę jego „polskiego przyjaciela” Alberta Gryszczaka (www.dakar.pl i inne offroadowe projekty) i przekonuje, że u niego najlepsze wyprawy 4x4, najtańsza wypraw na wielbłądach, lunch w cenie wycieczki itd. W końcu udaje nam się go spławić mówiąc, że jak się zastanowimy to go znajdziemy na wskazanej stacji benzynowej, ale za chwilę znowu się koło nas pojawia, gdy tylko parkujemy pod hotelem, w którym mamy zamiar coś zjeść. Lunch nad brzegiem hotelowego basenu okazuje się być ponownie strzałem w dziesiątkę – tym razem zjadamy tagin z kulkami mięsnymi (chyba baranina – podobne z wyglądu i w sumie smaku do „mięsnych kulek z IKEA”) i jajkiem, oczywiście równie smaczny jak poprzednie. Po posiłku wymykamy się z hotelu tak, żeby nas nie zauważył natrętny „przyjaciel”, który cały czas siedział w hotelowym barze. Uff, udaje się…
Przed samym Rissani decydujemy się zjechać z głównej drogi i przejechać się opisaną w przewodniku CIRQUE DE TURISTIQUE czyli trasą turystyczną wiodącą przez okoliczne tubylcze wioski, oazy, gaje palmowe itp. Zaraz na początku ścieżki zatrzymujemy się przy ruinach SIDŻILMASY – dawnej stolicy berberyjskiego państwa, w której 1000 lat temu mieszkało nawet 100 tysięcy osób. Sidżilmasa ostatecznie upadła pod koniec XIX wieku, jej mieszkańcy po prostu przenieśli się do Rissani i Erfoud. Obecnie to olbrzymi obszar pokryty resztkami wyschniętych na słońcu murów dawnych zabudowań. Spędzamy w ruinach z 10 minut i jedziemy dalej turystyczną trasą. Droga jest kiepskiej jakości, ale nie zwracamy na to uwagi zauroczeni egzotyką mijanych wiosek, grupek ludzi, intensywnej zieleni oaz i gajów palm daktylowych. Na całej trasie, która zajmuje nam ok.2h spotykamy tylko raz grupę turystów – korowód kilku samochodów 4x4 na europejskich rejestracjach. Miejscami zamiast opisywanego w przewodniku asfaltu mamy prawdziwy off-road. Podoba nam się ta trasa bardzo – to jest najprawdziwsza Afryka!
Wreszcie docieramy do Rissani. Miasteczko nie przypomina żadnego z dotychczas mijanych – większość mieszkańców jest czarna, po ulicach ludzie łażą jak muchy. Tłum, gwar, mieszanka zapachów i dymu z ulicznych straganów z jedzeniem. Szukając naszego hotelu przejeżdżamy przez całe miasteczko (co zajmuje może 10 minut) i zawracamy. Po chwili zjawia się koło nas stare Renault z dwoma tubylcami, którzy pokazują nam, żebyśmy się zatrzymali. Ignorujemy ich i jedziemy dalej w kierunku „centrum” czyli wielkiego bazaru przylegającego do murów mediny. W pewnym momencie, gdy próbuję zawrócić to samo Renault zajeżdża nam drogę i unieruchamia naszą „karetkę”. Trochę zdenerwowani zaczynamy rozmowę z kierowcą – ten zaprasza nas oczywiście do swojego hotelu chcąc, żebyśmy jechali za nim. Grzecznie odmawiamy mówiąc, że mamy już hotel zarezerwowany i podajemy jego nazwę. Na to Berber mówi, a właściwie krzyczy w typowo afrykańskim stylu, że ten hotel to w ogóle nie jest w Rissani tylko kilkadziesiąt kilometrów dalej i żebyśmy jechali za nim to on nas do niego zaprowadzi. Oczywiście nie wierzymy mu i zaczyna się delikatna pyskówka – my mówimy, że dziękujemy bardzo za pomoc, ale poradzimy sobie, on chyba urażony naszymi podejrzeniami dzwoni w końcu gdzieś przez komórkę, po czym daje ją Piotrkowi mówiąc, że po drugiej stronie słuchawki jest właśnie kierownik naszego hotelu o nazwie KAZBA MOHAYUT. Piotrek próbuje rozmawiać, ale nie potrafi się dogadać gdzie ten hotel jest i jak do niego jechać. W końcu oddajemy telefon i stanowczo dziękujemy za pomoc. W tym momencie strofowana przez dziewczyny Małgosia wybucha płaczem. Nasz rozmówca chyba dopiero teraz zorientował się, że jego natrętny sposób bycia wprowadził u nas atmosferę stresu i poczucie jakiegoś zagrożenia, bo nagle odpuszcza sobie nagabywanie mówiąc jedynie, żebyśmy pojechali za nim to nas wyprowadzi najkrótszą drogą z miasta. W międzyczasie Piotrek dodzwania się ze swojego telefonu do naszego hotelu i okazuje się, że… rozmawia ponownie z tą samą osobą co przed chwilą, że hotel rzeczywiście jest 40 km za Rissani, czyli nasz „agresor” mówił prawdę i nie miał żadnych złych zamiarów zwabienia nas do jaskini i upieczenia nad ogniskiem… Ot wyobraźnia turystów po naczytaniu się głupot o niebezpieczeństwach Afryki.
Od Rissani droga jest prosta jak od linijki i pusta. W pewnym momencie wyprzedza nas kolumna 6 Toyot Landcruiser śpiesząca się chyba na zachód słońca na pustyni. Podczepiam się pod nią i suniemy przez pustynię z prędkością 130-140 km/h. W końcu przed samą Merzougą widzimy dojeżdżający do skrzyżowania samochód, którym miał po nas wyjechać pracownik hotelu. Jego „4x4 color of the sky” okazuje się być błękitną… Toyotą Landruiser. Japońce muszą tu zbijać niezłą kasę to bo to zdecydowanie najpopularniejsze auto terenowe w Maroko. Po chwili jedziemy już za naszym przewodnikiem wytyczoną śladami kół „drogą” przez pustynne bezdroża – dookoła pusty, płaski teren pokryty czarnym żwirem przemieszanym z piaskiem. Jedynie z przodu majaczą nam już w wieczornej szarówce przepiękne wydmy ERG CHEBBI, palmy u ich stóp i… ciąg hoteli zbudowanych w formie tradycyjnych kazb. Jest przepięknie (właśnie zachodzi całkowicie słońce i robi się noc z rozgwieżdżonym niebem), humory nam dopisują i po 10 minutach szaleńczej jazdy po pustyni wjeżdżamy w mury naszej kazby czyli HOTEL KAZBA MOHAYUT. Wnętrze robi na nas ogromne wrażenie – jesteśmy zachwyceni ozdobnymi detalami, labiryntem korytarzy i uliczek, tarasem na dachu, basenem i samymi pokojami urządzonymi w tradycyjnym berberyjskim stylu – dywany, poduchy, łóżko na „fundamencie” z gliny i słomy, jaskrawe, kontrastowe kolory. Egzotyka tego miejsca połączona ze spotykającą nas na każdym kroku serdecznością i uprzejmością pracujących w nim Berberów pozostanie jednym z najbardziej wyrazistych i przyjemnych wspomnień z Maroka.
Tymczasem kwaterujemy się w dwóch osobnych „apartamentach” ciesząc się jak dzieci z amonitów zatopionych w płycie umywalki, drewnianych ażurowych drzwiczek oddzielających kibelek i prysznic od reszty łazienki, z widoku z okna na wydmy i śpiące nieopodal wielbłądy. Po zakwaterowaniu odwiedzamy hotelową restaurację, gdzie zjadamy trzydaniową kolację, w tym jeden z najlepszych taginów tej wyprawy – z wołowiną, zielonym groszkiem i masą warzyw. Po kolacji odwiedzamy jeszcze taras na dachu skąd pięknie widać gwiazdy, po czym tradycyjnie dezynfekujemy się burbonem z colą. Wszyscy jesteśmy usatysfakcjonowani dzisiejszym dniem – było egzotycznie, przygodowo, a na koniec wręcz magicznie.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (5)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
holkik
holkik - 2014-06-27 05:41
najlepsze doświadczenie w moim życiu na pustyni z Mustafa i zdecydowanie polecam dla każdego polskiego podróży na pustynię kontakt dla każdej informacji Mustafa
www.cameltrekkingdesert.wordpress.com
 
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010