Geoblog.pl    MaG    Podróże    Maroko 2009    Sahara, Sahara...
Zwiń mapę
2009
27
wrz

Sahara, Sahara...

 
Maroko
Maroko, Merzouga
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3674 km
 
Po bogatym i smacznym śniadaniu( nie tylko na słodko!) spotykamy się w recepcji z zamówionym wczoraj przewodnikiem, z którym udajemy się na 4 godzinną wycieczkę naszym Landcruiserem po pustyni. Mohamed okazuje się szalenie sympatycznym Berberem z dużym poczuciem humory i nieźle mówiącym po angielsku. Rozkładamy dodatkowe siedzenie w bagażniku i pakujemy się do samochodu – z przodu kierowca (najpierw ja, w drugiej połowie wycieczki Piotrek) i Mohamed, z tyłu dziewczyny, a „w bagażniku” drugi kierowca .
Przejeżdżamy pustynią do hotelu PANORAMA, którego nazwa związana jest z przepięknym widokiem na wydmy roztaczającym się z hotelowego tarasu. Wydmy ERG CHEBBI nie są ani najwyższe (sporadycznie sięgają 200m) ani największe obszarowo (27 km długości i 6-7 km szerokości) w Maroko, ale dogodny dojazd do ich podnóża asfaltową drogą oraz rozwinięta na miejscu infrastruktura turystyczna sprawiają, że jest to najpopularniejsza PIASZCZYSTA PUSTYNIA w Maroko i jedna z najczęściej odwiedzanych w całej Afryce. Ich pomarańczowo-czerwone grzbiety można znaleźć nie tylko na licznych reprodukcjach w przewodnikach, na stronach reklamujących podróże na Saharę, ale też w setkach produkcji filmowych, w których grają dowolny obszar ogromnej Sahary, pomimo tego, że zaledwie 20 km dalej na wschód zaczynają się ogromne piaszczyste połacie leżących w Algierii wydm ciągnących się na odcinkach ponad 100 km!

Po nasyceniu oczu widokiem czerwonych piaskowych gigantów jedziemy dalej. Tym razem Mohamed prowadzi nas nad… jezioro nieopodal Merzougi. Jezioro powstało podobno raptem dwa lata temu po ulewnych deszczach i od tamtej pory znacznie się skurczyło, ale wciąż jeszcze zajmuje sporą powierzchnię przylegającej do miasta pustyni stanowiąc nie lada radość dla przyzwyczajonych do braku wody mieszkańców. Nad jeziorem mamy okazję zaobserwować niezwykły zmysł handlowy mieszkańców. Jesteśmy nad brzegiem jeziora zaledwie 5 minut gdy nagle znikąd nadjeżdża „komarek” ze starym Berberem z synkiem, którzy w ciągu 2 minut rozkładają swój kram koło naszego samochodu. Nasi handlowcy muszą się jeszcze dużo nauczyć w kwestii znajdowania potencjalnych Klientów. Dziewczyny kupują sobie po jakiejś bransoletce i jedziemy dalej. Po chwili stajemy przy piaszczystych wydmach i wreszcie mamy okazję dotknąć słynnego pustynnego piasku – jest sypki jak mąka, zupełnie nie podobny do naszego wiślanego czy nadmorskiego. Po chwili ewakuujemy się z wydmy na widok kolejnych „biznesmenów” rozkładających swoje towary koło naszego auta.
Następny przystanek mamy w wiosce murzyńskiej. Mohamed opowiada, że mieszkańcy tej wioski to tzw. „czarni ludzie z Sudanu” , którzy przybyli w to miejsce za życia dziadka Mohameda i od tamtej pory żyją we własnej enklawie nie asymilując się z pierwotnymi mieszkańcami tych terenów czyli Berberami. Warto tu wspomnieć, że Berberowie mają jak na Afrykańczyków wyjątkowo jasną karnację skóry kojarzącą się bardziej z mieszkańcami południowych krańców Europy niż Afrykańczyków jakich obraz mamy w głowach. Wśród Berberów – szczególnie wśród będących jednym z berberyjskich szczepów Tuaregów – dość często spotkać można osoby o jasnych oczach lub włosach. Antropolodzy wciąż spierają się czy to efekt przystosowania się tych pustynnych nomadów do warunków życia na Saharze (jaśniejsza skóra czy włosy to mniejsza akumulacja ciepła z promieni słonecznych) czy też ich odmienne od reszty Afryki pochodzenie (wg tej hipotezy zasiedlili oni Afrykę wtórnie - wracając do niej z Europy, głównie z półwyspu Iberyjskiego).
Wioska robi na nas wrażenie – gliniane domki, namioty berberyjskie i czarni jak smoła ludzie. Zostajemy zaproszeni do pomieszczenia, w którym na ścianach wiszą zdjęcia jakiegoś zespołu muzycznego. Mohamed mówi, że zgodnie z tradycją zostaniemy poczęstowani herbatą. Siadamy więc na wygodnych poduchach ciesząc się z panującego w pomieszczeniu względnego chłodu (na zewnątrz jest 28C i ostre słońce). W pewnym momencie do sali wchodzi kilku Sudańczyków ubranych w długie białe szaty z instrumentami w rękach i zaczyna się koncert! Grając na bębnach, rodzaju „gitary” i metalowych grzechotkach wykonują niesamowitą transową muzykę, której wiodącym elementem jest ich charakterystyczny zawodzący zaśpiew. Oczy mamy jak pięć złotych – wrażenie niesamowite.
Po pierwszym skocznym utworze, w trakcie którego nasi wykonawcy jednocześnie tańczą (całkiem niezłe „synchrony” jakby zapewne zauważył Michał Piróg…) przychodzi czas na rzewną balladę, której słuchamy popijając „whisky Berber”. Swoją drogą niewiarygodne jest jak dobrze smakuje ta herbata w tym klimacie – pomimo tego, że piję się ją GORĄCĄ. Po balladzie przychodzi czas na… tańce! Murzyni porywają do tańca (na szczęście tylko do tańca…) nasze dziewczyny i Mohameda. My z Piotrkiem zachowujemy się jak japońscy turyści – on robi zdjęcia, ja wszystko filmuję kamerą. Tańce urozmaicane są ciekawymi końskimi „odgłosami paszczą” wydawanymi przez jednego z artystów – łzy ze śmiechu płyną nam po plecach… Wreszcie show się kończy, a my z zachwytu kupujemy po płycie z muzyką artystów, zostawiamy jeszcze jakiś dobrowolny „bakszysz” za koncert i jedziemy dalej.
Teraz kolej na jazdę samochodem po wydmach. Zapinam napęd 4x4 i jadę wskazywaną przez Mohameda trasą wijącą się pośród niskich wydm. Chwilami Mohamed sam zastanawia się czy jechać „aj fas” (w lewo), „asmala” (w prawo) czy „nisze” (prosto), bo jak mówi wiatr codziennie zmienia tę trasę wycieczki. Na razie ja prowadzę więc korzystam jak mogę, żeby mieć jak najwięcej radochy z przejażdżki. Toyota miejscami nie chce już iść na 3-ce, piasek jest zbyt grząski na nasze wyjątkowo wąskie jak na ten model opony (wszystkie spotykane Landcruisery miały przynajmniej 2-4 cm szersze gumy), ale na dwójce zabawa też jest świetna. Wreszcie zatrzymujemy się – tym razem dojechaliśmy do nieczynnych obecnie szybów kopalnianych. Jeszcze 30 lat temu ojciec Mohameda z kilofem i wiadrem w dłoniach wydobywał dla Francuzów tutejsze minerały wykorzystywane potem w przemyśle kosmetycznym. Tutejsze szyby mają do 200 m głębokości i ok. 2000 m długości, a jedyne używane „środki” to były kilof, wiadro, drabina i ręczny kołowrót do wyciągania urobku na powierzchnię. Ja oczywiście chcę zejść na dół ale dziewczyny mnie niemal siłą przed tym powstrzymują snując apokaliptyczne wizje co by się stało gdybym zszedł na dół. Obecnie minerały wydobywane są 3 km dalej – tym razem już przez maszyny. Zabieramy po kamyku na pamiątkę i w drogę.
Zamieniamy się z Piotrkiem – to podobno połowa wycieczki. Oczywiście okazuje się, że Piter wylosował lepiej bo kolejny etap to przejazd odcinkiem Rajdu Paryż – Dakar, wyschniętym korytem rzecznym i przez wydmy. Ten odcinek specjalny był w kalendarzu każdego Rajdu do czasu jego przeniesienia do Ameryki Południowej. Po raz kolejny nie mogę się oprzeć myślom, że cała afera z odwołaniem Dakaru 2008 więcej miała wspólnego z pieniędzmi niż z bezpieczeństwem. Od tamtego czasu odbyły się już 4 zorganizowane choć „nieoficjalne” rajdy praktycznie identyczną trasą z udziałem amatorów z całego świata i żadnych niebezpiecznych zachowań ze strony lokalnych kacyków czy partyzantów nie było. Generalnie trasa Maroko - Sahara Zachodnia – Mauretania - Mali-Dakar jest chyba obecnie najpopularniejszym szlakiem turystycznych wypraw motocyklowych i 4x4 w Afryce – tylko w 2009 roku były tam 4 ekipy motocyklowe z Polski i poza typowo afrykańską biurokracją nie spotkało ich nic niebezpiecznego.
Piotrek z prawdziwie ułańską fantazję powozi naszą karetką – doświadczenie w rajdach 4x4 procentuje bardziej odważną i szybszą niż moja jazdą. Błotne kałuże atakujemy tak, że zalewa nas od dachu po koła, kilka razy trawersujemy wyschnięte koryto rzeczne skacząc ze skarpy lub się pod nią wbijając z rozpędu. Mohamed cieszy się jak dziecko i powtarza „Good driver, good driver!”.
Wreszcie szaleńcza jazda kończy się i stajemy w szczerej pustyni (chciałoby się napisać „w szczerym polu” ale nijak to nie pasuje do otaczającego nas księżycowego krajobrazu) obok jakichś skleconych ze szmat i słomy dwóch chatek. Mohamed mówi nam, że to obozowisko jego kuzynostwa, którzy nie chcą iść mieszkać do miasta tylko wybrali tradycyjny koczowniczy tryb życia pustynnych nomadów. Obozowisko składa się z dwóch chat skleconych z jakich szmat powiązanych sznurkiem, wyschniętej trawy, kijów i piachu, jednego zapadającego się brązowego namiotu z wielbłądziej wełny – typowego dla Berberów – oraz polowej kuchni składającej się z paleniska otoczonego murkiem z kamieni dla ochrony przez wiatrem. Bieda wygląda z każdego kąta i wręcz krzyczy! Mieszka tutaj rodzina składająca się z ojca, który aktualnie poszedł gdzieś z wielbłądami i kozami, matki, trójki dzieci i babki. Dzieciaki są niesamowicie brudne, ale pogodne, a nawet wesołe. Początkowo mieliśmy tylko zrobić kilka zdjęć i jechać dalej, ale Mohamed widząc nasze zainteresowanie życiem tych ludzi przekonuje kobiety, żeby zrobiły nam herbaty. I to jest HARDCORE! Do przygotowania herbaty służy woda z baniaków, która ma kolor kawy z mlekiem – typowa woda z wysychających zapiaszczonych pustynnych rzek, może deszczówka? Mimo wszystko nie wypada odmówić i wypijamy po szklaneczce herbaty zagryzając ją… ciastkami! Dziewczyny już pijąc herbatę szepczą, że trzeba się zaraz napić coli, a w hotelu poprawić Jim Beamem, żeby się zdezynfekować. W „obozowisku” spędzamy może 20 minut, ale ten czas i obraz ludzi żyjących w takiej biedzie pozostanie w naszych głowach na zawsze.
Kontynuujemy naszą wycieczkę jadąc dalej po trasie odcinka specjalnego Rajdu Paryż Dakar i zatrzymujemy się dopiero przy samych wydmach Erg Chebi. Kilka minut zabawy na gorącym piasku, z której najwięcej frajdy miała oczywiście Małgosia i jedziemy dalej bo czas nas goni. Teraz zatrzymujemy się w berberyjskim „markecie”. Jest to spory sklep z dywanami, dżalabami (tradycyjne stroje arabskie zakrywające ciało od głowy po kostki – rodzaj sukni, również męskie), chustami, biżuterią, białą bronią i wszelkimi innymi wyrobami rzemieślniczymi Berberów. Najpierw mamy 10-minutowy pokaz dywanów połączony z wykładem na temat różnych rodzajów dywanów w zależności od materiałów, z których są zrobione oraz techniki ich wyplatania i zdobienia. Ponieważ dywanów kupować nie zamierzamy to po wykładzie szybko przechodzimy do sali z innymi dobrami. Tutaj zaczyna się cyrk z targowaniem – po przeglądzie towarów ja chcę kupić chustę na turban dla siebie oraz bransoletkę dla Ani, a Piotrek to samo + jeszcze jakieś ozdoby dla Gosi. Zaczyna się spektakl targowania. Moje targowanie zaczyna się od jakiejś kosmicznej ceny typu 1000 MAD rzuconej przez Berbera. Wyśmiewam go i proponuję za te towary – no może 100 MAD. Teraz on śmieje się z mojej propozycji i pokazuje mi jakiś chłam który jego zdaniem jest wart 100 MAD, ale „specjalnie dla mnie” proponuje cenę 900 MAD. Udaję, że się poddaję i rezygnuję z zakupu dając mu do zrozumienia, że takiej kwoty to ja nie mam przy sobie. No ewentualnie mogę zapłacić 200 MAD. Na moją propozycję handlarz „obraża się” i odkłada wybrane przeze mnie towary na miejsce od niechcenia wspominając, że może za 700 MAD to by mi je sprzedał, chociaż to już i tak jest bez żadnego zysku dla niego. Ja zmieniam front i mówię, że doskonale go rozumiem, ale ja też nie jestem bogatym człowiekiem, ale że bardzo mi zależy na prezencie dla żony to gotów jestem przepłacić i dać 250 MAD. Berber traci zainteresowanie i wychodzi z sali. Ja oglądam inne towary „zapominając” o wcześniejszej wybranych chuście i bransoletce. Po 2-3 minutach wraca mój negocjator i proponuje cenę „ostateczną i najlepszą w całym Maroko specjalnie dla mnie jako przyjaciela Mohameda” – 500 MAD. Widzę, że to już ostateczne negocjacje, więc ustępuję i ostatecznie kupuję wcześniej wybrane przedmioty za 350 MAD. „Are You happy?” pyta Berber – „You are happy, I am happy, everyone is happy!” dodaje. W samochodzie czeka na mnie już nasza gromadka – Piotrek zerwał negocjacje przy jakiejś cenie typu 600 MAD za jego 3 rzeczy. Mój „negocjator” podbiega do samochodu i prawie siłą wyciąga Piotrka z samochodu i zabiera ponownie do sklepu. Ostatecznie Piotrek wychodzi z wybranymi towarami za jakąś cenę rzędu 450-500 MAD. Wszyscy są zadowoleni, a nasi gospodarze na odchodne pytają czy na pewno nie jesteśmy Berberami z pochodzenia – ma to być wyraz uznania dla naszych umiejętności negocjacyjnych. Ech, żebyśmy mieli więcej czasu i trochę wody ognistej w zanadrzu to byśmy Wam ten cały sklep kupili… Oczywiście i tak na pewno przepłaciliśmy dwu- albo trzykrotnie, ale nie zmniejsza to naszej radości z targowania się i końcowego sukcesu.
O 14:40 jesteśmy w hotelu. Żegnamy się serdecznie z Mohamedem, dając mu 150 MAD jako napiwek za wycieczkę (normalne całodzienne wynagrodzenie i tak otrzymuje z naszego hotelu) i porzucamy na parkingu naszą niemiłosiernie brudną Toyotę – jest cała czerwono-brązowa od gliny, która oblepia okna, nadwozie, dach… W hotelowej restauracji zjadamy szybki lunch – omlet berberyjski, czyli jajka zapieczone z warzywami, oliwkami i przyprawami. Później bierzemy szybki prysznic, przerzucamy bagaże Mazurków do naszego pokoju, żeby ich zwolnić (taniej!), pakujemy plecaki i ubieramy się na wyprawę na wydmy.
Ok.17:00 wsiadamy na wielbłądy czekające już na nas na przylegającym do kazby ogrodzonym podwórku. Wsiadanie na wielbłąda jest dość zaskakującym doświadczeniem ze względu na to, że najpierw wstaje on tylnymi łapami, a dopiero potem przednimi. Trzeba się mocno trzymać pałąka mocowanego do siodła, żeby nie przelecieć koziołkiem przez jego głowę. W końcu wszyscy jesteśmy w siodłach – ja na pierwszym wielbłądzie w pierwszej mini-karawanie, a Piotrek z Gosią oraz Ania i Dorota na trzech kolejnych wielbłądach w drugiej mini-karawanie. Jazda wielbłądem nie jest może jakąś szczególną przyjemnością sama w sobie – wielbłąd bardzo nieregularnie się kołysze na boki, trzeba się trzymać pałąka przy schodzeniu w dół wydmy, kiedy mocno pochyla się do przodu. Bardzo dużo zależy od siodła – ja w jedną stronę miałem dobre siodło i jechałem trzymając się kolanami i lekko jedną ręką, a w drugą stronę miałem innego wierzchowca i inne siodło i praktycznie cały czas musiałem się trzymać pałąka dwoma rękami. Niewygody podróży na dromaderze wynagradzają za to widoki – dookoła nas roztacza się morze czerwonego piasku poukładanego w regularne wydmy. Zachodzące słońce rzuca wydłużone cienie wielbłądów z nami na ich grzbietach na powierzchnię wydm, wiatr śwista wokół głowy, jest pięknie. Po godzinie marszu stajemy na postój – mamy okazję przećwiczyć teraz zsiadanie z wielbłąda, które jest nawet trudniejsze od wsiadania. Kilkanaście minut na odpoczynek, robienie zdjęć, pobawienia się w piasku i podzielenia pierwszymi wrażeniami z podróży. Po kolejnej godzinie, już po zachodzie słońca docieramy do naszego obozowiska. Zostawiamy nasze wielbłądy jakieś 200 m od właściwego obozowiska do którego docieramy na pieszo.
Obozowisko składa się z 5 dużych namiotów – 3 z nich to namioty mieszkalne dla uczestników wycieczki, 1 to namiot jadalny tzw. „restauracja” , a jeden to mieszkanie naszych berberyjskich przewodników – oraz umieszczonych w pewnej odległości od namiotów budynków gospodarczych: baraku kuchennego oraz łazienki (kibelek + umywalka). Powyżej obozowiska, na szczycie wydmy ustawione są krzesełka i stoliki – w tym punkcie widokowym Berberowie serwują nam wszystkim „whisky Berber”. Wspólnie obserwujemy ostatnie promyki słońca oświetlające górne partie czerwonych wydm, których jest wokół nas setki, jak okiem sięgnąć tylko piach i piach. Nasza grupa jest dość zróżnicowana – jest nas piątka Polaków, jest trójka Szwajcarów, czwórka Holendrów (w tym Marty & Marti czyli M&M), Francuz z Marokanką z północy i jeszcze para Francuzów. Siedzimy już po ciemku, popijamy herbatkę, podziwiamy widoczne już na szarym jeszcze niebie gwiazdy i wymieniamy się wrażeniami z Maroka. My mamy przygotowaną wcześniej „turbocolę”, która nas rozgrzewa i wprowadza w świetny nastrój. Po jakiejś godzinie nasi gospodarze wołają nas na kolację do namiotu „restauracyjnego”. Kolacja składa się z zupy harira i tagina z kurczaka – w naszej ocenie był to najlepiej przyrządzony tagin na całej wyprawie, a ilości jedzenia były ogromne. Kolacja przeciąga się z 1,5 godziny – wymieniamy się doświadczeniami z podróży po Maroko z innymi uczestnikami wycieczki. Okazuje się, że większość z nich zaplanowała podróż zgodnie z jakąś popularną niemieckojęzyczną stroną o Maroko. Okazuje się, że nasza trasa oparta o mapę i intuicję pokrywa się z tamtą w 90%. W końcu wychodzimy po kolacji na zewnątrz namiotu, gdzie nasi przewodnicy próbują coś grać na bębnach i grzechotkach i śpiewać. O ile nabijanie rytmu i melodii wychodzi im nieźle to ze śpiewem mają spory problem – próby śpiewu przypominającego bardziej wycie kończą się wybuchem śmiechu naszych artystów. Sami z siebie nawzajem śmieją się do łez. Jednostajny monotonny rytm bębnów okazuje się jednak idealną kołysanką dla Małgosi – usypia w ciągu kilku minut. Powoli wszyscy rozchodzą się do namiotów spać. W namiotach mamy postawione wysokie drewniane łóżka z materacami, a na nich pościel i koce.
Noc jest bardzo zimna – namiot nie ma skutecznego zamknięcia i zimny wiatr wpada do niego co chwilę liżąc nas swoimi jęzorami po twarzach i włosach wystających spod koca. Ja wiążę na głowie turban i to mi pomaga, niestety czuję, że znowu mam gorączkę. W połowie nocy wychodzę z namiotu do toalety i widok nieba mnie zamurowuje – na ciemnogranatowym niebie widać niezliczoną ilość gwiazd. Jest ich kilkakrotnie więcej niż widziałem kiedykolwiek wcześniej w życiu – ani w sierpniowe niebo w Polsce, ani nawet w bezchmurne noce na Bałtyku czy Śródziemnym. Zafascynowany widokiem stoję w miejscu z 10 minut i podziwiam ten atlas nieba na żywo. Niestety zimno szybko mi przypomina, żebym jak najszybciej schował się pod koc.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (7)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010