Geoblog.pl    MaG    Podróże    Maroko 2009    Z pustyni w góry
Zwiń mapę
2009
28
wrz

Z pustyni w góry

 
Maroko
Maroko, Tinghir
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3826 km
 
O 6:00 budzą nas bębny i grzechotki – to sygnał do wstawania. Bardziej ambitni turyści wstali 1,5 godziny wcześniej po to, żeby obejrzeć wschód słońca z najwyższej wydmy w okolicy. My udajemy się na wydmę najbliższą naszemu obozowisku i stamtąd obserwujemy jak zbliża się do nas granica dnia i nocy. Wreszcie po 30 minutach zza wysokiej wydmy na wschodzie wyskakują pierwsze promienie słoneczne, a po chwili widzimy już całą tarczę słońca na niebie. Nadal jest chłodno, więc nie zdejmujemy polarów podczas wsiadania na wielbłądy – wyruszamy w drogę powrotną. Powrotna podróż to delektowanie się ostatnimi chwilami pobytu na Saharze. Po 2h jesteśmy już przy naszym hotelu – ostatnie pamiątkowe fotki z wielbłądami i przewodnikami i już jesteśmy w naszym, tym razem wspólnym, pokoju. W restauracji czeka już na nas śniadanie, które zjadamy z apetytem. Po śniadaniu po kolei się kąpiemy – 5 osób do jednego prysznica to nie jest prosta sprawa, trochę w międzyczasie drzemiemy łapiąc energię przed kolejnym dniem podróży.
Ok. 10:30 jesteśmy już spakowani i idziemy z walizkami do recepcji mając jeszcze w planach szybkie przemycie naszej Toyoty z wczorajszego błota, żeby cokolwiek było widać przez boczne szyby. Na parkingu czeka na nas jednak miła niespodzianka – samochód stoi wymyty, bialutki i błyszczący, taki upominek na pożegnanie od obsługi hotelu. Z żalem żegnamy się z obsługą Kazba Mohayut i ruszamy w dalszą drogę – dzisiaj musimy dotrzeć do Atlasu Wysokiego, konkretnie do Tinghiru leżącego na wylocie doliny GEORGES DU TODRA. Najpierw wracamy się znaną nam już drogą przez Rissani do Erfoud, gdzie wypłacamy pieniądze z bankomatu i robimy niewielkie zakupy. Wpadam jeszcze na chwilę na marokańską pocztę, żeby kupić znaczki na kartki pocztowe, ale kłębiący się wewnątrz spocony tłum skutecznie mnie zniechęca – wygląda to tak, jakby mieli jakiś dzień wypłat rent i emerytur. Z Erfoud kierujemy się podrzędną drogą na leżący już na interesującej nas trasie N10 Tinejad. Droga wiedzie na zmianę przez pustkowia i zielone oazy, które jednak nie robią już na nas większego wrażenia. Generalnie atmosfera w naszej karetce jest senna – wszyscy odczuwamy zmęczenie nocą na Saharze. Po drodze mijamy jeszcze charakterystyczne formacje pustynne – pagórki z ubitego wiatrem piasku, które wyglądają jak usypane z piasku domki, ale nie mam siły i zapału, żeby się zatrzymać i przyjrzeć im się z bliska.
W jednej z wiosek nagle zza betonowego murku wyskakuje Policjant i każe nam się zatrzymać. Podchodzi zadowolony z siebie do okna i coś tam mówi po marokańsku. Piotrek, który jest kierowcą kręci głową i mówi po polsku, że nie rozumie. Tamten trochę zbity z tropu szybko odzyskuje animusz i zagaduje po francusku i pokazuje palcem na nasz prędkościomierz i na swój radar, ale Piotrek nadal kręci z uśmiechem głową dając do zrozumienia, że kompletnie nie rozumie o co facetowi chodzi. Policjant już jest zdruzgotany, ale podejmuje jeszcze jedną próbę i zagaduje nas po… hiszpańsku, ale jakoś tak bez przekonania. Piotrek nadal jak rodowity Bułgar kręci głową i gada coś bez sensu po polsku. Z dzielnego radarowca uchodzi w tym momencie powietrze i pełnym rezygnacji gestem pokazuje nam, żebyśmy jechali dalej. Uff… było blisko mandatu i to pewnie sporego – prawie 100 km/h w terenie zabudowanych (jakkolwiek definicja „terenu zabudowanego” jest tutaj mocno naciągana).
W Tinejad wjeżdżamy na główną drogę N10 i docieramy nią do miejsca dzisiejszego postoju czyli Tinghir – niewielkiej miejscowości leżącej u wylotu (lub wlotu…) wąwozu GEORGES DU TODRA. Miasteczko swoim afrykańskim charakterem przypomina nam Rissani – jest podobnie zaniedbane i tłoczne.
W końcu znajdujemy nasz hotel Riad Agraw, który leży na obrzeżach „centrum” przy jakichś szemranych uliczkach. Hotel jest… prosty do bólu – zero luksusu czy ozdób, proste ściany, proste meble. Po ostatnich hotelach jesteśmy tym mocno rozczarowani, ale w sumie cena 30 EUR za dwuosobowy pokój też jest niewysoka, a zmęczeni drogą (Ania dodatkowo rozłożona gorączką) nie mamy sił szukać innego. Próbujemy dowiedzieć się na migi (recepcjonista zna jedynie berberyjski i francuski), gdzie tu w mieście można zjeść jakiś obiad, ale nijak nie wiem co on nam tłumaczy. W końcu pytamy czy może w hotelu możemy coś zjeść. Okazuje się, że tak, ale obiad byłby gotowy dopiero za godzinę, półtorej, bo muszą go specjalnie dla nas przygotować. Nam takie rozwiązanie pasuje – akurat odpoczniemy i odświeżymy się po podróży, a przynajmniej mamy pewność, że jedzenie będzie świeże. Ucinamy sobie 1,5 godzinną drzemkę, po której zjadamy – no będę się powtarzał – przepyszny 3-daniowy obiad, popijamy to whisky Berber i jesteśmy już gotowi na popołudniową wycieczkę do wąwozu Todra.
Wąwóz już od samego początku urzeka nas swoimi strzelistymi ścianami, różnokolorowymi skałami, niewielkimi wioskami składającymi się z glinianych chatek poprzyklejanych niemalże do pionowych skał, kręta, najpierw asfaltowa, a potem szutrowa dróżka. Zachodzące słońce dodaje całej scenerii magii. Trochę żałujemy, że światło jest już za słabe do robienia fotek, ale i tak miejsce nam się bardzo podoba.
Do hotelu wracamy już po ciemku. Okazuje się, że jesteśmy jedynymi gośćmi w hotelu, więc swobodnie się rozsiadamy na kamiennym dziedzińcu i tam spijamy resztki kończącego się (jak tu żyć? No jak tu żyć??) nam alkoholu, grając w kości i dzieląc wrażeniami z tego dnia. O 21:30 jesteśmy już pozamiatani i wszyscy idziemy spać.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (4)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010