Geoblog.pl    MaG    Podróże    Maroko 2009    Trochę offroadu...
Zwiń mapę
2009
30
wrz

Trochę offroadu...

 
Maroko
Maroko, Maraksh
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 4105 km
 
O 9:00 zjadamy wypasione śniadanie – jak na IBIS przystało oprócz typowo marokańskich słodkości jest jakaś wędlina, żółty ser, jajka na twardo, a nawet jakieś warzywa!!!
Po śniadaniu idziemy na hotelowy basen – Gosia z Piotrkiem i Anią pływają, ja się opalam, a Dorota czuwa nad wszystkim z okna pokoju.
W końcu wykwaterujemy się z hotelu, pakujemy bagaże do samochodu, który zostawiamy nadal na hotelowym parkingu i idziemy na miasto. Kręcimy się po przestronnym placu, po Souku, pijemy w niewielkiej knajpce świetne świeżo wyciskane „soki” - właściwie to biorąc pod uwagę ich konsystencję powinny się nazywać koktajle. Każdy z nas zamawia inną mieszankę owoców – oprócz znanych nam pomarańczy, bananów, jabłek czy kiwi są avocado, mango, papaja i inne. Dobrze nam tutaj, ale przecież trzeba jechać dalej.
Wracamy do hotelu i już samochodem podjeżdżamy do znajdującej się nieopodal imponującej kazby. Kupujemy bilety i wchodzimy do środka. Niestety jej wnętrze jest znacznie mniej ciekawe niż mury zewnętrzne – snujemy się jakieś 15 minut po labiryncie korytarzy i niewielkich klitek, gdzieniegdzie przyozdobionych tylko mozaikami. W końcu wystarczająco złażeni i zgrzani wsiadamy do auta i ruszamy w kierunku Marakeszu. Mamy z Piotrkiem koncepcję zmiany standardowej trasy z Quarzazzete do Marakeszu czyli drogi numer N8 na drugorzędną drogę biegnąco obok znanych kazb: KAZBA AIT BENHADOU, KAZBA TELOUACH. Kazby te znamy z amerykańskich filmów typu „Gladiator”, „Klejnot Nilu”, „Królestwo Niebieskie” czy „Gwiezdne Wojny”. W pobliży Quarzazzate znajduje się największa, wyposażona we wszelki niezbędny sprzęt, marokańska wytwórnia filmowa o nazwie ATLAS FILM STUDIO i stąd popularność okolicznych plenerów wśród amerykańskich i europejskich producentów filmowych. Okoliczne góry Atlas grały już i Afganistan i Tybet i Izrael… Według mapy droga obok kazb w km powinna mieć tyle samo co główna, a na pewno będą ładniejsze widoki i mniejszy ruch…
Jakieś 10 km za miastem skręcamy więc w prawo w drogę biegnącą do pierwszej z kazb czyli AIT BENHADOU. Do miejsca z pięknym widokiem na kazbę dojeżdżamy dobrą asfaltową drogą. Zwiedzać kazby w środku nie mamy zamiaru, więc cykamy tylko jak japońscy turyści fotki typu „panorama” i jedziemy dalej. Droga przestaje być asfaltowa, jest za to równy szuterek – super. Niestety po kilkunastu minutach robi się bardziej kamienista niż szutrowa, ale brniemy dalej wypatrzoną na mapie drogą. Zaczyna się przygoda…
Początkowo nierówna droga była przynajmniej jako tako utwardzona i szeroka, jednak w miarę pokonywania kolejnych kilometrów staje się coraz bardziej górską „piste” zamiast drogą przeznaczoną dla ruchu kołowego. Wleczemy się kilkanaście km/h przez senne wioski, których budynki zlewają się ze ścianami skalnymi do których są przyklejone. Ruch ogranicza się do pieszych i osiołków, ale generalnie jest pusto. Widoki z okien samochodu zachwycają – piękne góry o wymyślnych kształtach i kolorach: żółte stożki, czerwone graniaste bryły, zielone wzgórza, biały zęby skalne. W dole wzdłuż niewielkiej rzeczki pas zieleni – jakieś gaje palmowe, jakieś krzewy, uprawy tubylców. Przy przejeździe przez niemal każdą wioskę oblegają nas chmary dzieciaków – wyciągają ręce i krzyczą „one dirham, one dirham”. Na szczęście mamy zapas cukierków i rozdajemy je dzieciakom przez okna.
Droga staje się coraz cięższa, co jakiś czas zatrzymują nas roboty drogowe – potężne spychacze, koparki specjalnie dla nas równają kawałek drogi, żebyśmy mogli przejechać, po czym z powrotem obracają ją w niebyt. Widać, że droga to… kiedyś tu dopiero będzie. Już od dłuższego czasu jedziemy z załączonym napędem 4x4 gdy po przejechaniu brodu na rzece zaczynamy się wspinać ostro pod górę. Ścieżka jest wąska (poza obrysem samochodu zostaje ok.30 cm z każdej strony) i kamienista, do tego z jednej strony cały czas zwiększa nam się przepaść. Dziewczyny robią się nerwowe, ale nikt nie mówi słowa „wracamy” bo oznaczałoby to kolejne 3h tą samą drogą tylko w drugą stronę. Piotrek załącza reduktor i nasz Land Cruiser odzyskuje wigor – na 3-jce żwawo wyrywa się do przodu pełzając kilka km/h. Patrzę na rysujące się przed nami cielska gór próbując dojrzeć, w którą przełęcz między nimi wiedzie droga gdy dostrzegam ścieżkę pod samym szczytem góry na wprost. Nie chce mi się wierzyć, że tam mamy wjechać – przecież to wariactwo. Już po kilkunastu minutach mam pewność, że właśnie tamtędy wiedzie jedyna droga w zasięgu wzroku i MUSIMY tamtędy przejechać.
Mała dygresja – Atlas Wysoki to góry sięgające 4000 m n.p.m. a my właśnie jesteśmy w rejonie najwyższych szczytów, więc pisząc „wielka góra” nie mam na myśli jakiejś Łysicy, Beskidka czy Skrzycznego. Góry piętrzące się dookoła raczej przypominają skrzyżowanie Tatr z Bieszczadami – nie mają tak ostrych wierzchołków i stromych ścian skalnych, ale przewyższenia względne są podobne jak w rejonie Morskiego Oka. Tylko tam są ludzie, a tutaj tylko my…
A nieprawda! Właśnie mijamy załadowanego sprzętem biwakowym Land Rovera Defendera na niemieckich blachach. Spojrzeli na nas dziwnie, ale odmachnęli pozdrowienie czyli da się przeżyć! Z późniejszych rozmów wynika, że każdy (oprócz Gosi, która jedynie była już nieco znudzona tą „wycieczką”) z nas się bał, ale każdy czegoś innego:
- Ania bała się, że zaraz się nie wyrobimy i spadniemy w przepaść widniejącą po lewej stronie auta;
- Dorota bała się, że zaraz się nie zmieścimy i przywalimy prawą stroną autoa w któryś z olbrzymich głazów co chwilę zagradzających drogę – zniszczymy samochód i będziemy za to płacić;
- ja bałem się, że zaraz na tych ostrych kamieniach rozwalimy więcej niż jedną oponę i utkniemy to na kilkanaście godzin zanim uda nam się jakimś cudem sprowadzić pomoc;
- Piotrek bał się, że zaraz dojedziemy do miejsca, w którym piste będzie tak zawalona głazami, że Toyota się po prostu nie zmieści i będziemy musieli wracać te 3h z powrotem tą samą drogę.
Mówiąc o strachu Piotrka – jakoś w połowie bardzo długiego trawersu „naszego” szczytu widzimy, że jakieś 30 m dalej drogę zagradza ogromna skała, która musiała stoczyć się z góry. Zatrzymujemy auto i razem z Piotrem idziemy naocznie przekonać się, czy to już koniec naszego farta z tą off-roadową przygodą czy nie. Z bliska sytuacja wygląda lepiej niż z auta – powinniśmy się zmieścić. Przy okazji w 4 oczy wymieniamy się naszymi obawami i obmyślamy strategię co dalej. Zgodnie stwierdzamy, że dopóki się da to trzeba jechać dalej, bo wg mapy jesteśmy już niedaleko kolejnej kazby będącej atrakcję turystyczną, więc tam MUSI być jakaś droga, a nie górski szlak pieszy jak tutaj. W tym momencie widzimy, że ze szczytu góry ktoś nam macha ręką pokazując, żeby jechać dalej i że damy radę. Podbudowani tą wiadomością wracamy do auta i jedziemy dalej. Przed nawrotem drogi – jej przejściem w przeciwbieżny trawers - który wygląda na krytyczny punkt jazdy nasze dziewczyny się poddają i twierdzą, że dalej idą pieszo. Faktycznie najwyższy punkt trasy nie jest już daleko tylko droga jest coraz gorsza, ale tubylec, który do nas z góry zszedł mówi, że jeszcze tylko te kilkaset metrów do przełęczy i dalej jest łatwiej. Wysiadam z auta, żeby iść przodem i wskazywać drogę, ale Pit mnie mija i po chwili jest już Toyotą na przełęczy.
Parkujemy, gasimy silnik, kontemplujemy widok. Dziewczyny do nas dochodzą i patrząc na roztaczającą się z przełęczy panoramę, w tym widok dopiero co przejechanej piste wyraźnie odzyskują animusz. Po chwili już… oglądają mały kramik z różnościami, który ma tutaj Berber, który nas zawołał wcześniej z góry. Czy to ze zmęczenia czy z powodu jeszcze buzującej adrenaliny negocjacje nie kończą się sukcesem i po kilkunastu minutach ruszamy w dalszą drogę. Wg zapewnień Berbera dalej droga jest już „lekka, nawet małymi autami tu wjeżdżają”… Hmm… małymi autami powiadasz? To w jaki sposób oni pokonują np. ten próg skalny mający jakieś 20 cm wysokości, albo ten kamień sterczący na środku ścieżki na wysokość koła normalnego samochodu? Jednak po kilkuset metrach drogi nie różniącej się bardzo od dotychczasowej piste poza tym, że nie mamy już przepaści obok auta, droga się poprawia na tyle, że da się jechać bez reduktora. Po kilku minutach mijamy się z… 30 letnim Fordem Transitem z paką – jego kierowca pokazuje na nas i wskazują wymownym gestem na głowę mówi coś w stylu „kaszkiet, kaszkiet”, że niby jesteśmy pomyleni, że tędy jedziemy. Częstujemy go fajką i razem śmiejemy się serdecznie z naszej przygody.
Kilka kilometrów niżej natykamy się na zator na drodze – jakaś koparka właśnie zwaliła na drogę łychę gruzu i teraz go niweluje, żebyśmy mogli przejechać. Po wznowieniu ruchu zatrzymuje się koło nas jadąca z naprzeciwka… Dacia Logan zapakowana chyba 6-ma młodymi ludźmi wyglądającymi na europejskich studentów. Chłopaki są elegancko upaleni i z uśmiechem na ustach pytają nas czy przejadą dalej pokazując na drogę, którą dopiero co przejechaliśmy. Całkiem poważnie mówimy, że nie dadzą rady, nie tym samochodem, na co zdezorientowany szofer Dacii pyta – jak to? Co jest nie tak z tą drogą? Dopiero po wytłumaczeniu, że na drodze leżą kamienie wielkości ich koła i jest kilka progów skalnych, na których z pewnością zawiesza się podwoziem daje za wygraną i po chwili widzimy w lusterku wstecznym, że zawracają. Dojeżdżamy do jakiejś wioski i robi się większy ruch na drodze, która nawiasem mówiąc nadal drogi nie przypomina. Po drodze w dół mijamy jeszcze jeden poważny zator z maszynami budowlanymi, których operator nawet przez chwilę mówił coś, że dzisiaj już nie przejedziemy (!), ale na szczęście zdrowo opieprzony przez tubylca z pick-up’a za nami czyści swoją koparką drogę i możemy jechać dalej. Dojeżdżamy do skrzyżowania – jedna droga w lewo, druga prawo, zero znaków podpowiadających, którą z nich wybrać. Prawdziwa alegoria trudnych wyborów życiowych – tylko, że tutaj jest prawdziwa i namacalna, nie tak jak w książkach. Na szczęści dostrzegamy jakiegoś pasterza, który na pytanie „Marakesz? Marakesz?” wskazuje drogę biegnącą w prawo. Jadąca za nami Dacia skręca w lewo jednak już po kilku minutach znowu ją widzimy w lusterku. Sportowa ambicja Piotrka jest trochę urażona – wydaje mu się, że całkiem śmiało poczynia sobie Toyotą na niezłej szutrówce jaką teraz jedziemy, a tu wytwór rumuńskiego przemysłu motoryzacyjnego nas dogania momentalnie. Śmiejemy się, że po spalonej trawie włączyła się im nieśmiertelność…
W końcu dojeżdżamy do KAZBA TELOUACH, a raczej mijamy ją bokiem nawet nie zatrzymując się na fotki. Jest 16:30, a my mamy jeszcze przed sobą przejazd słynną z serpentyn drogą przez TIZ’N’TISCHKA i ponad 100 km do Marakeszu. Dacia Logan cały czas siedzi nam na ogonie. Przed samym wjazdem na główną trasę czyli N8 zatrzymujemy się na krótki postój i w tym momencie nasi „znajomi” z Dacii wreszcie nas mijają machając rękami na pożegnanie.
Przełęcz Tiz’n’Tischka na pewno normalnie zrobiłaby na nas duże wrażenie – zakręcone jak słoik serpentyny, kilkusetmetrowe przepaście w dole, olbrzymie różnice wysokości na niewielkim odcinku drogi. Jednak po dzisiejszej piste ta asfaltowa droga z betonowymi barierkami wydaje nam się niemal autostradą. Zachwycamy się jedynie widokami kolejnych wyłaniających się szczytów wysokich na ponad 3000 m n.p.m. i więcej. Dalsza droga do Marakeszu mija nam powoli – wszyscy już mam dosyć na dzisiaj jazdy i nawet przepiękne górskie krajobrazy dookoła nas nie robią już na nas wrażenia. W okolicach Marakeszu jesteśmy już po zmroku i po raz pierwszy doświadczamy uroku jeżdżenia po Maroko nocą poza miastem. To jest hardcore jeżeli chodzi o widoczność – pełno nieoświetlonego planktonu na drodze w postaci pieszych, osiołków, bryczek, rowerzystów, skuterowców, który wymijamy intuicyjnie widząc ich w ostatniej chwili tuż przed maską. Sytuacji nie poprawiają kierowcy samochodów, którzy albo notorycznie jadą na długich i halogenach (jak u nas – „Mam to się pochwalę, a co!”) albo co gorsza jadą bez świateł co jakiś czas sobie „doświetlając” drogę mrugnięciem długich! Gdzie jak gdzie ale tam naprawdę powinno się sprzedawać TYLKO auta ze światłami włączonymi na stałe i jeszcze z zabezpieczeniem, że w przypadku przepalenia żarówki nie można uruchomić silnika.
Wreszcie dojeżdżamy do miasta – jednak nie z tej strony co się spodziewaliśmy i jesteśmy trochę zdezorientowani, a GPS jak zwykle w newralgicznym momencie zgłupiał i nic nie pokazuje. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej z ogromnym barem-kasynem stanowiącym najwyraźniej jakieś centrum spotkań towarzyskich okolicy, bo samochodów i ludzi jest pełno. Przemycie twarzy wodą pomaga, złapanie sygnału GPS jeszcze bardziej. Koordynujemy mamę z przewodnika z mapą w nawigacji i kierujemy się w rejon naszego hotelu. Dorota dzwoni do naszego hotelu Dar Limoun, żeby potwierdzić, że pomimo później pory na pewno dotrzemy dzisiaj na nocleg i przy okazji zamawia nam kolację na miejscu w hotelu.
W centrum miasta znowu doznajemy szoku… Sądziliśmy, że po chaosie ulicznym, który widzieliśmy w Casablance nic nas już nie zaskoczy jednak ulice Marakeszu przekraczają nasze wyobrażenia o chaotycznym ruchu drogowym. To nawet trudno opisać – rowery, motorowery, motocykle, samochody są wszędzie i jadą we wszystkich kierunkach, zatrzymać się może każdy w każdym momencie i w każdym miejscu, a piesi sprawiają wrażenie fanatycznych samobójców rzucających się pod koła bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Kręcimy się po centrum – robimy kilka kółek w miejscu gdzie wg mapy i GPS jest nasz hotel, ale nie znajdujemy uliczki, którą moglibyśmy podjechać – zawsze zatrzymuje nas jakiś zakaz wjazdu. Wreszcie zrezygnowani zatrzymujemy się przy patrolu Policji i pytamy jak dotrzeć pod wskazany adres hotelu. Policjant woła taksówkarza i po krótkiej dyskusji zgadza się pokazać nam drogę do hotelu. Początkowo taksiarz proponuje, że on pojedzie swoim autem, a my mamy jechać za nim, ale ostatecznie daje się, że przekonać, że na 110% go zgubimy i w końcu wsiada do nas jako przewodnik.
Prowadzeni przez niego dojeżdżamy w to samo miejsce co już byliśmy 10 minut temu i nasz przewodnik każe się zatrzymać, przeganiając z zajętego miejsca parkingowego jakąś lokalną młodzież na motorynkach. Okazuje się, że do naszego hotelu nie da się dojechać autem, bo mieści się w obrębie mediny, a tam po prostu nie ma ulic tylko wąskie uliczki, którymi można chodzić lub jeździć jednośladem. Od razu przy samochodzie pojawia się starszy pan z wózkiem bagażowym, więc ładujemy na wózek wszystkie nasze bagaże i ruszamy karawaną: taksiarz na przedzie, potem Piotrek i dziewczyny, dalej wózkowy z naszymi bagażami i na końcu ja – jakoś cały czas mam wrażenie, że albo nasz wózkowy skręci nagle w boczny zaułek i zniknie z naszymi bagażami, ale któryś z mijających nas w wielkim pędzie skuterowców porwie walizkę czy plecak z wózka. Sama medina wygląda super – wąskie kręte uliczki oświetlone słabym światłem, przechadzające się tłumy ludzi, co i rusz jakieś punkciki handlowe i usługowe, życie wieczorne kwitnie. Po jakichś 10 minutach docieramy do naszego hotelu Dar Limoun mieszczącego się w pustej bocznej uliczce. Hotel jest typowym „riadem” czyli dawnym domem kupieckim przerobionym na mini-hotel. Jest w nim tylko 4 pokoje – my zajmujemy 2, pozostałe dwa to jakieś dwie młode hiszpanki i para – chyba Holendrów. Na całej wysokości (2 piętra) hotelu pośrodku budynku jest otwarty dziedziniec (typu studnia) osłonięty z góry jedynie rzadkimi gałęziami bluszczu. Na dole stoją stoliki i wygodnie sofy. Pokoje okazują się całkiem przyjemne w charakterystycznym marokańskim stylu, do którego już przywykliśmy i go nawet polubiliśmy. Na górze są dwa tarasy – jeden na poziomie ostatniego piętra, a drugi na dachu – wyposażone w krzesła, stoliki, poduchy do siedzenia. Miejsce nam się bardzo podoba! Najlepszy jest „manager” hotelu, który na koniec każdego zdanie dodaje „Nice? Nice? Welcome!” – po kilku zdaniach mamy już z tego niezły ubaw.
Targamy do pokoi bagaże i idziemy z Piotrem i znajomym naszego managera przepakować samochód na jakiś płatny parking. Po kilku minutach jazdy parkujemy… na innej uliczce przylegającej do murów mediny, centralnie na rogu dwóch ulic. Aha! To tak wygląda tutaj parking strzeżony… Zaraz pojawia się tutaj „kierownik” parkingu i z nim ustalamy, że auto zostaje na dwie noce i teraz płacimy 50 MAD za pierwszą, a przy wyjeździe kolejne 50 MAD za drugą.
Ubawieni tym parkingiem wracamy do hotelu krótszą drogą i wkrótce potem zasiadamy na tarasie przy podanej nam przez „managera” kolacji. Kolacja mało oryginalna bo sałatka marokańska i tagin z kurczakiem, ale wszystko bardzo smaczne, ciepłe i dobrze przyprawione, podane ze świeżym pysznym chlebkiem pita. Do kolacji wyciągamy piwko, potem whiskey co kończy się naszym głośnym pokrzykiwaniem „Nice? Nice? Welcome!” - mniej wylewne zachowanie naszego gospodarza następnego dnia potwierdziło nasze obawy, że nie tylko słyszał te okrzyki, ale zrozumiał też skąd one się wzięły… No co tu dużo gadać – dumni z tego następnego dnia nie byliśmy. Tak czy inaczej już dobrze po 23:00 idziemy do pokoi spać.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (4)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010