Geoblog.pl    MaG    Podróże    Maroko 2009    Marakesz
Zwiń mapę
2009
01
paź

Marakesz

 
Maroko
Maroko, Maraksh
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 4105 km
 
Jeszcze przed świtem budzi mnie zaśpiew muzeina zwołującego z minaretu wiernych na poranną modlitwę. W ciemności i charakterystycznej akustyce studni brzmi magicznie, po chwili dołącza się do niego kolejny głos z jakiegoś odleglejszego meczetu, potem jeszcze jeden. Leżę i słucham tych zawodzeń i nawet nie mam im za złe, że mnie obudzili – dla takich magicznych chwil warto…
Tradycyjnie już po 9:00 zjadamy śniadanie przy stolikach na dole hotelowej studni. Podczas śniadania nasz gospodarz mówi, że bardzo nas przeprasza, ale jego szef chciałby, żebyśmy zaraz zapłacili za pobyt. Trochę jesteśmy zaskoczeni – bo nigdy dotąd nikt nas w Maroko nie prosił o zapłatę wcześniej niż przy wymeldowywaniu się z hotelu, ale po chwili kilka leżących na blacie rachunków na energię elektryczną wyjaśnia nam co nieco. Ponieważ nie mamy tyle gotówki przy sobie, to we dwóch z Piotrem szybko „podbiegamy” na centralny plac miasta czyli DŻAMMI AL FAMA, gdzie wypłacamy dirhamy z bankomatu i wracamy do hotelu.
Już jakieś 30 minut później jesteśmy z powrotem na Dżammi Al Fama, tym razem już w komplecie. Plac robi wrażenie – ogromna jak na ścisk marokańskich miasteczek przestrzeń wypełniona straganami i ludźmi. Pomiędzy kilkoma bramami prowadzącymi na plac z różnych stron miasta przewalają się tłumy ludzi i pojazdów. Teoretycznie ruch kołowy jest tutaj zabroniony, ale co chwilę widać dostawców dowożących autem towary do straganów czy taksiarze.
Skoro już o taksówkach to mała dygresja na ten temat. W Maroko generalnie rozróżnia się dwa rodzaje taksówek:
- „Grande taxi”, którymi zawsze są stare Mercedesy (nieśmiertelne tzw. beczki) i które służą do przewozów po mieście i między miastami;
- „petit taxi:, którymi są jakieś rozpadające się Fiaty Uno, Peugeoty 205 itp. i które jeżdżą tylko w obrębie miasta (nie są tak „niezawodne” jak Mercedesy i nikt nie zaryzykuje ruszenie nimi w trasę.
Również korzystanie z taksówek wygląda zupełnie inaczej – na postoju taksówek kierowca zwykle czeka, aż uzbiera mu się komplet pasażerów (w grande taxi oznacza to 6-7 osób a w petit taxi 4-5!) w danym kierunku, ewentualnie rusza bez kompletu, ale po drodze zatrzymuje się jak ktoś machnie ręką i dopakowuje ludzi do kompletu. Nie jest rzadkim widokiem na trasach poza miastem, że 1-2 osoby siedzą w… otwartym bagażniku (!), ale nie udało mi się ustalić czy płacą wtedy normalną stawkę czy może mają jakiś bilet ulgowy… .
Wracając do Dżammi Al Fama to plac jest otoczony knajpkami i kafejkami z tarasami na dachu, z których można podziwiać plac z góry. Na placu obok standardowych straganów z warzywami, mięsem, bakaliami, ciuchami, butami (tzw. „babooches”) jest masa dziwnych postaci jak przypominający naszych krakowskich lajkoników sprzedawcy wody, wróżki przepowiadające przyszłość, hazardziści oferujący szansę na wygranie majątku w jakiejś grze typu „pod którym kubkiem jest kamień” itp. Są też… ZAKLINACZE WĘŻY! I ten fakt wystarczył, żeby Ania z okrzykiem „O nie! Tam są węże, ja tam nie idę!” przyspieszyła nasz program zwiedzania miasta. Obchodzimy zaklinaczy szerokim łukiem i powoli opuszczamy plan zagłębiając się w główną handlową uliczkę czyli SOUK SIMARINE – zakryta od słońca dachem z trzciny i liści palmowych i wypełniona kolorowymi towarami i ludźmi jest kwintesencją orientu. Oglądamy setki przeróżnych towarów na ulicznych wystawach, zaglądamy do sklepików w zaułkach, ale cały czas posuwamy się w kierunku, w którym znajdują się wg naszej orientacji GARBARNIE. Po godzinie (!) docieramy do krańców marakeskiej mediny i już mamy zamiar się zgubić , kiedy zaczepia nas jakiś Berber i pyta czego szukamy. Na naszą odpowiedź, że garbarni woła jakiegoś młodego z napisem „KAKA” na koszulce FC Barcelona i mówi, że on nas GRATIS zaprowadzi do garbarni. KAKA, bo tak od razu ochrzciliśmy naszego przewodnika prowadzi nas najpierw niedaleko słynnej MEDRESY IBN JUSUFA, czyli szkoły koranicznej dla przyszłych duchownych, a dalej wiedzie nas przez zakątki zupełnie nieodwiedzane przez turystów. Mamy okazję zobaczyć jak wyglądają PRAWDZIWE souki, na których robią zakupy mieszkańcy – otoczone chmarami much mięso sąsiaduje z glinianymi garnkami, żywe kury dzielą chodnik z jakimś żelastwem wykuwanym chyba ręcznie przez kowali, do tego stosy warzyw, przypraw leżących bezładnie, nie na pokaz tylko na handel.
Wreszcie docieramy do garbarni czyli zakładów zajmujących się wyprawianiem i farbowaniem skór zwierzęcych tradycyjnymi metodami. Żegnamy się z Kaką i przechwytuje nas już pracownik garbarni, który oferuje się być przewodnikiem. W rękę wciska każdemu gałązkę mięty, którą mamy przyciskać do nosa, żeby zabić wszechobecny smród. Ten jest potworny… Mieszanka zgniłego mięsa, odchodów (sam siebie oszukuję, że to na pewno tylko zwierzęce), chemii i jakichś aromatycznych przypraw przyprawia o mdłości od razu po przekroczeniu bramy. Robie pierwszy krok, drugi i… przez chwilę myślę, żeby zrezygnować, ale przytykam miętę do nosa rozcierając delikatnie palcami jej liście. Pomaga, idę dalej. Dorota z Małgosią zawraca, Piotrek też, my z Anią idziemy dalej i słuchamy przewodnika opowiadającego łamaną angielszczyzną o procesie garbowania skór: kolejne cykle moczenia skór w roztworze mocznika, ptasich odchodach, wodzie z mąką, wywarami zawierającymi przyprawy, a na koniec farbowanie naturalnymi składnikami – szafranem, imbirem, mirrą itp. Cały proces zajmuje ok.40 dni. Rozglądamy się po placu garbarni – wszędzie widać charakterystyczne okrągłe kadzie, czyli wybetonowane dziury w ziemi w których moczą się skóry. Przy części z nich kręcą się robotnicy i prymitywnymi drewnianymi narzędziami „wyprawiają” moczącą się materię. Przewodnik widzi po naszych minach, że mamy dość oglądania garbarni z bliska i proponuje, że nas zaprowadzi na dach domu, z którego będziemy mogli podziwiać i fotografować garbarnie z góry. Po drodze zgarniamy Mazurków i razem idziemy na niewielki taras na dachu budynku przylegającego do garbarni. Widok na zakład mamy znakomity – wreszcie można zrobić kilka panoramicznych zdjęć pokazujących cały „urok” tego miejsca. Rozmawiamy chwilę z przewodnikiem – twierdzi, że on sam już nawet nie czuje tego specyficznego zapachu garbarni, pracuje w niej już ponad 20 lat. Z tarasu schodzimy prosto do… sklepu ze skórzanymi wyrobami. Oczywiście nie jesteśmy tym zaskoczeni, bo czytaliśmy już w przewodniku o takim harmonogramie wycieczce. W sklepie zajmuje się nami sympatyczny sprzedawca, jego żona serwuje nam whisky Berber, on sam opowiada trochę o różnych rodzajach skór, pokazuje różne produkty. Dziewczyny oglądają jakieś torebki, portfele, a moje oczy przyciąga półka z różnokolorowymi… pufami ze skóry. Kurczę… zawsze chciałem taką pufę mieć, nawet mam przed oczami jej praktyczne zastosowanie jako podnóżek przy fotelu. Czekam więc na dogodny moment i gdy sprzedawca prezentuje całej naszej grupie piękną pomarańczową pufę rzucam od niechcenia:
– Nawet by nam pasowała do pokoju…
- No tak.. tylko po co nam ona? - podłapuje nieświadoma podstępu Ania.
- Mogłaby służyć jako podnóżek przy fotelu – rzucam patrząc się na szeroki asortyment skórzanych pantofli na sąsiedniej półce – Wiesz, zawsze to jakaś prawdziwa pamiątka z Maroka by była…
- W sumie tak… Zapytaj ile kosztuje ok.?
Czyli jest zielone światło! Dalej akcja toczy się szybko i po kilkunastu minutach targowania się staję się za równowartość jakichś 130 PLN posiadaczem przepięknej pomarańczowej pufy. Trochę się obawiałem, czy ta „pamiątka” nie będzie nam nadmierni przypominała o swoim pochodzeniu intensywnym zapachem, ale już na miejscu w Polsce okazało się, że po wypełnieniu szmatami praktycznie nie czuć garbarni, tylko zwyczajny zapach naturalnej skóry. Zadowolony z zakupu przyglądam się już bez emocji targom Piotrka o jakieś portmonetki i bransoletki. Wreszcie kończymy zakupy, dopijamy herbatę i żegnamy się z gospodarzem sklepu. Na zewnątrz czeka już nasz „przewodnik”, który nawet nie ukrywa, że domaga się od nas zapłaty. Na początku próbujemy go zbyć, że przecież zrobiliśmy zakupy więc dostanie prowizję w sklepie, ale jest natrętny, a tym samym skuteczny i w końcu dostaje jakieś MAD-y i zostawia nas w spokoju.
Klucząc tym samymi uliczkami Souk Smarine wracam na Dżami Al Fama i tam zmęczeni kilkugodzinnym łażeniem i panującym upałem siadamy w pizzerii na tarasie z widokiem na plac. Zimne piwo i w sumie niezła pizza (to bez szału – w końcu to nie Italia!) poprawiają nasze nastroje i spędzamy na tarasie dobrą godzinę. Wreszcie postanawiamy udać się do hotelu, żeby zostawić zakupy, przekopać się, odsapnąć trochę i ruszyć dalej. Po półtorej godzinie spędzonej na totalnym lenistwie w hotelu decydujemy się ruszyć poza medinę – zobaczyć ogrody JARDIN AGDAL i pałac PALACE AL-BADI.
Szybko opuszczamy medinę i po kilkunastu minutach znajdujemy wejście do innego pałacu bo PALACA DE LA BAHIA. Wewnątrz znajduje się piękny zadbany ogród pełny bananowców i palm. Pośrodku ogrodu stoi pałac, który jeden z marokańskich władców postawił tylko i wyłącznie po to, żeby mieć gdzie podejmować przybywających do Marakeszu znamienitych gości. Pałac nas zaskakuje przede wszystkim kiepskim stanem i zaniedbaniem – u nas taki zabytek na pewno byłby wychuchany i zadbany, tutaj wygląda, jakby po prostu ktoś się kilka lat temu z niego wyprowadził i od tamtej pory nikt tu już nie sprzątał, nie remontował niczego. Architektonicznie jest to typowo muzułmański pałac – z kilkoma dziedzińcami otoczonymi kolumnami kryjącymi podcienie i wieloma przechodnimi izbami i małymi sypialniami. Zaskakują nas potężne kominki w salonach, które sugerują, że w Marakeszu w zimie potrafi być naprawdę chłodno.
Po obejrzeniu wszystkiego co zasługiwało na uwagę i kilku rzeczy, które na taką uwagę zdecydowanie nie zasługiwały ruszyliśmy dalej – w poszukiwaniu JARDIN AGDAL. Niestety nie korzystając z GPS, ani nawet konkretnej mapy błądzimy kilkadziesiąt minut w okolicy jakiegoś tutejszego uniwersytetu i lekko zaniepokojeni szybko zapadającym zmrokiem wracamy w kierunku naszej mediny. Po drodze widzimy fajną scenkę – dwóch młodych Marokańczyków bawi się zapalniczką i w pewnym momencie… podpalają włosy idącej przez nimi młodej dziewczyny! Na szczęście od razu gaszą płomień ręką i nic poważnego się nie dzieje, ale śmiechu i oni i my mamy co niemiara. Dziewczyna na początku w ogóle nie wie o co tyle rabanu, dopiero po chwili jej mówią co się stało. To się nazywa rozpalić kobietę! 
W mury mediny trafiamy już po zmroku i decydujemy się od razu pójść na Dżami Al Fama – zobaczyć słynną wieczorną imprezę na placu. Ania z góry zastrzega, że nie zamierza się zagłębiać w tłum (bo wiadomo – węże, kanibale, albo i co gorszego…  ), więc szybko znajdujemy miejsce w knajpce na tarasie z widokiem na plac. Zamawiamy z Piotrkiem kolejną potrawę narodową Marokańczyków, której jeszcze tu nie jedliśmy czyli KUSKUS. Jest to oczywiście „kasza” (w praktyce jest to właściwie makaron – powstaje z resztek pszenicy pozostałych po produkcji mąki i wody) kuskus z dodatkiem mięs i warzyw duszona w identycznym naczyniu jak to do taginu i… podobnie do niego smakująca. Danie na pewno bardziej sycące, ale obydwaj stwierdzamy, że tagin lepszy. Dziewczyny zamawiają jakieś wymyślne desery i z wyżyn tarasu obserwujemy co się dzieje na placu. A dzieje się sporo – w centralnej części placu ustawione są ogromne płócienne namioty, z których wydobywają się dymy przeróżnych grili, kuchni polowych i innych gastronomii. Na całym placu słychać przeróżną muzykę i gwar ludzkich głosów. Wreszcie z Piotrkiem nie wytrzymujemy i oświadczamy, że my idziemy pokręcić się po tym barwnym targowisku próżności. Dziewczyny bez problemu zgodziły się zostać na tarasie i tam na nas poczekać. 20 minutowy spacer po placu upewnił nas jedynie, że popełniliśmy błąd jedząc w knajpie na tarasie. W namiotach na placu ustawione są ławy, a przy nich setki ludzi zajada świeżo przyrządzane na odkrytych rusztach obok jedzenie – zapachy są bardzo obiecujące, a zadowolone twarze „konsumentów” potwierdzają nasze przypuszczenia. Gwar panuje niesamowity – ludzie dyskutują, kłócą się, śpiewają, gadają do siebie… Między nimi przemykają różnej maści muzykanci, którzy za parę dirhemów dadzą 2-3 minutowy koncert i już przemieszczają się do następnego stolika wypatrując kolejnych „ofiar”. Oprócz namiotów gastronomicznych pełno jest straganów ze świeżymi owocami, bakaliami, słodyczami i wszelkiej typu pamiątkami, czyli czymś całkowicie zbędnym, ale za to kosztującym konkretne pieniądze, Między straganami bezpośrednio na ziemi porozkładane mają swoje „punktu usługowe” różnoracy wróżbici i naciągacze oferujący przeróżne rodzaje gry hazardowe. Wśród nich są tradycyjne zgadywanki z wykorzystaniem 3-4 kubków i kolorowych kamieni, ale są też nowoczesne: na kocu rozstawionych jest kilkanaście butelek… Coca-Coli. Za kilka dirhamów można wziąć do ręki rodzaj wędki z gumową pętelką na końcu i spróbować złowić sobie napój. Jest też kilka zespołów tanecznych, które zarabiają na życie na spragnionych afrykańskiego folkloru „bladych twarzach”. W końcu niechętnie ale wycofujemy się z Piotrkiem z tego mega egzotycznego placu do naszych „fatimek” kupując jeszcze po drodze suszone owoce na straganie. Lekko styrani całym dniem udajemy się do naszego riadu, gdzie tradycyjnie przed snem sączymy jeszcze jakieś dezynfekujące drinki.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (6)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010