Geoblog.pl    MaG    Podróże    Maroko 2009    Ocean
Zwiń mapę
2009
02
paź

Ocean

 
Maroko
Maroko, Essaouira
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 4250 km
 
O 9:00 czeka na nas na dole śniadanie, potem szybkie pakowanie, pożegnanie z gospodarzem i już o 11:00 siedzimy w naszej Toyocie i przepychamy się przez uliczny mętlik w stronę granic Marakeszu. Droga do Essawiry wiodąca przez rejon tzw. Antyatlasu jest dość monotonna, krajobrazy dosyć płaskie, nijakie. Żartujemy nawet, że to takie marokańskie Mazowsze – w sumie nuda… W końcu zatrzymujemy się w czymś z szyldem CAFE REST. Na miejscu okazuje się, że jest to tzw. COOPERATIVA DI FEMINE czyli kobiece spółdzielnie zajmujące się wyrobem olejku arganiowego. Drzewa arganiowe są w tutejszym krajobrazie powszechne – wyglądają jak skrzyżowanie drzewka oliwnego z akacją i dają jako owoc orzeszki arganiowe. Z orzeszków tradycyjnymi metodami poprzez łuskanie, ręczną prasę i odcedzanie wytwarzany jest niezwykle ceniony w Maroko olej arganiowy. Olej ma rzekomo właściwości lecznicze i jest wykorzystywany zarówno jako spożywczy – dodatek do sałatek i pieczywa, składnik pasty orzechowej itp. – jak również do produkcji kosmetyków – balsamów, serum, mydła itp. Z zaskoczeniem zwiedzamy znajdujący się przy spółdzielni sklep z wyrobami z olejku drganiowego – wystrój na poziomie zachodniej drogerii czy mydlarni, do tego spory wybór towarów.
Od miłej Bereberki mówiącej nieźle po angielsku kupujemy po 3-4 flaszki oleju araganiowego (na pamiątki) i pastę orzechową do pieczywa. W tym czasie inne dwie Berberki podają nam pyszną kawkę z ekspresu ciśnieniowego (!). W spółdzielni spędzamy jeszcze ze 20 minut podglądając tradycyjne metody wytwarzania oleju i bawiąc się z wałęsającym się kociakiem.
Kilkanaście kilometrów przed Essawirą decydujemy się zjechać z głównej drogi i zajrzeć na plażę SIDI KOUWE opisanej w przewodniku jako popularne miejsce do plażowania na dziko, z dala od plaż miejskich. W pewnym momencie zza kolejnego wzgórza ukazuje nam się … Ocean Atlantycki w całej swojej okazałości – pięknie niebieski, z potężnymi falami załamującymi się na piaszczystych plażach. Spodziewaliśmy się zastać rodzaj podmiejskiego kurortu, a tymczasem poza jednym hotelem-knajpą i kilkoma ruinami innych budynków oraz niewielkim mauzoleum jakiegoś muzułmańskiego marabuta nie ma tutaj nic. Tylko szeroka piaszczysta plaża z mini-wydmami przesypującymi się wzdłuż wody i ze spacerującymi wielbłądami. Wszyscy mamy uczucie satysfakcji z zatoczonego koła – 10 dni temu widzieliśmy Atlantyk z murów Casablanki, następnie przejechaliśmy dwa pasma górskie, kawałeczek Sahary i wreszcie jesteśmy z powrotem nad oceanem. Wprawdzie do końca urlopu mamy jeszcze 4 dni ale w jakimś sensie jest to już koniec naszej wycieczki…
Po pierwszym zachwycie decydujemy się zostać na tutejszej plaży i trochę się poopalać i wykąpać w oceanie, ale najpierw coś zjeść, wracamy więc do jedynej knajpy o szumnej nazwie LE PERGOLA. Przed drewnianą knajpą walają się deski surfingowe, powiewają „mini żagle” będące reklamami firm ze sprzętem do surfingu i windsurfingu. Po wejściu do środka mamy wrażenie, że wsiedliśmy do jakiego teleportu – lecący z głośników Bob Marley w połączeniu z jaskrawymi kolorami na ścianach i trzcinowo-palmowym wystroju sprawiają, że czujemy się jakbyśmy byli na … Jamajce. Pomaga w tym unoszący się lekko w powietrzu słodkawo-mdły zapach Zioła jak i miejsca noclegowe… na dachu budynku pod lekkim tylko dachem z trzciny. Cudnie! Można by się tutaj zgubić na jakieś…3 lata. Znajdujemy stolik z widokiem na ocean i zamawiamy lunch. Nie umawiając się wcześniej wszyscy zamawiamy owoce morza – zestaw firmowy w którym są 2 rodzaje ryby, krewetki, kalmary, ośmiorniczki i mule. Po 10 dniach karmienia się mięsnymi ciężkimi taginami dzisiejsze frutti di mare wydają się być najlepszym żarciem na świecie!
Po lunchu leniwie kierujemy się na plaże – wbijamy się naszym 4x4 głęboko w piasek. Szybka przebierka w kostiumy i do wody. Okazuje się, że poplażować to się za bardzo nie da – wiatr wieje tak potężnie, że niesione przez niego drobiny piasku wbijają się w ciała niczym szpilki. Jedynie przy samej wodzie da się wytrzymać dłużej. Zaraz po zaparkowaniu odwiedza nas miejscowy „przewoźnik” ze swoimi wielbłądami. Trochę jest zdziwiony gdy mówimy mu, że już jeździliśmy na wielbłądach na Saharze. Później mija nas grupa turystów na wielbłądach podróżujących wzdłuż plaży.
Ocean ma w tym miejscu temperaturę naszego Bałtyku w lipcu, więc zanurzamy się w nim po kolei – ze względu na wielkie fale nikt nie decyduje się w nim dłużej popływać. Skaczemy przez fale, bawimy się na piasku i wydurniamy ponad półtorej godziny. Wreszcie upiaszczeni pakujemy się do auta i ruszamy do Essawiry. Essawira (fr. Essaouira) oznacza „dobrze zaprojektowane” – miasto to było zaprojektowane od nowa przez francuskiego architekta i po przebudowie zyskało nową nazwę (poprzednio jako Mogador znane było jako port handlowy już od VII w p.n.e (!), kiedy to Fenicjanie założyli tu pierwszą osadę i rozpoczęli handel z lokalną ludnością. Obecnie to jeden z największych portów rybackich i prężny ośrodek turystyczny cieszący się szczególnym upodobaniem awangardowych artysów. Tutaj tworzył swego czasu Jimi Hendrix, Orson Welles kręcił swojego „Otella”, obecnie odbywa się wiele festiwali sztuki – w tym najsłynniejszych festiwal muzyki Gnawa.
Miasto architektonicznie nie przypomina dotychczas zwiedzanych miast Maroka – mamy wrażenie, że jesteśmy gdzieś w południowej Europie nad Morzem Śródziemnym. Szerokie ulice, trawniki, ukwiecone ogrody przy ekskluzywnych willach i szereg wysokiej klasy hoteli stanowi nie byle jaki kontrast z oglądanym jeszcze dziś rano Marakeszem. Nawet tutejsza medina jest bardziej uporządkowana, czysta, przestronna. Trafiamy z pomocą wózkarza do naszego hotelu Riad MAISSON DU SUD mieszczącego się w sercu mediny. Hotel od pierwszego wejrzenia nas zachwyca – typowy marokański styl połączony z ekstrawagancją wykonania i świetnym materiałami, do tego duże powierzchnie pokoi z przepięknymi hebanowymi meblami. Bez wątpienia jest to najelegantszy z naszych hoteli – chyba nawet ciekawszy niż Le Riad w Er-Rachidii. Zasiedlamy pokoje obok siebie na 2-gim piętrze z drzwiami wychodzącymi na olbrzymią „studnię” wewnętrznego dziedzińca.
Z Piotrkiem wyruszamy jeszcze dokupić coli i chleba na wieczorną nasiadówkę. Na ulicy spotykamy się z ofertą zakupu haszyszu lub trawy (pełen wybór – ile? 200 gram czy może kilo??), ale po głębszym zastanowieniu się rezygnujemy z okazji. A może to jakiś ich agent Tomek…?? Wieczór spędzamy w hotelu grając w kości i pijąc drinki.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (3)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010