Geoblog.pl    MaG    Podróże    Moto Rumunia 2010    Deszczowy start
Zwiń mapę
2010
11
wrz

Deszczowy start

 
Węgry
Węgry, Tokaj
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 451 km
 
Pobudka o 6:30, o 7:31 dzwoni Robson, że już są na rynku w Zwoleniu, my docieramy 15 minut później, w końcu mamy tam tylko jakieś 300m…
Ruszamy o 8:00 ubrani w przeciwdeszczówki, bo od wczoraj wieczór pada deszcz. Mokry asfalt i świadomość kostek na kołach sprawia, że pierwsze km jadę jak lamer, Robson wykazuje się dużą cierpliwością i nawet mnie nie próbuje wyprzedzać. Droga do Jasła mija nam jedynie z przerwami na dwóch stacjach benzynowych, na drugiej już za Opatowem nawet przestało padać i humory zaczęły dopisywać… ele za Pilznem znowu zaczęło lać i nie przestało do Jasła, gdzie byliśmy umówieni „na telefon” z Markiem. Zajeżdżamy pod Biedronkę, wyciągam telefon i widzę SMS od Marka, że miał obsuwę i będzie u rodziców pod Jasłem na 12:00. Patrzę na zegarek – jest 11:50, więc zaraz powinien dotrzeć, ale nie udaje mi się do nie go dodzwonić. Ponieważ pada deszcz postanawiamy znaleźć jakieś zadaszone miejsce na przeczekanie i po przepchaniu 20-letniego Escorta, któremu od deszczu zawilgotniała elektronika i ni chuchu nie chce odpalić przerażonemu młodzikowi, ruszamy na poszukiwania. Kiedy czekamy na wolny wyjazd z parkingu na drogę z ronda zjeżdża w naszą stronę Marek i macha ręką, żeby jechać za nim. Po kilku km parkujemy maszyny w garażu Marka rodziców.
Zapoznanie się z Markiem, którego ja znam jedynie jako MK z naszego forum Vstrom, a reszta nie zna w ogóle, potem gorący rosół, knedle i herbata z cytryną – idealny przerywnik tego deszczowego dnia. Gdy kończymy herbatę za oknem przestaje padać, więc wsiadamy na maszyny i w drogę na Gorlice, a potem na Konieczną. Droga do przejścia Konieczna / Becherov jest niesamowita – mgła, las, ostro pod górę, co chwila klasyczne serpentyny, oprócz nich sporo szybkich winkli, nawet znośny asfalt (to jeszcze kryteria „polskie”, obecnie określiłbym go jako doskonały…), tylko deszcz hamuje naszą fantazję. Po słowackiej stronie witają nas… dziury i wyboje, ale na szczęście to tylko kilka km, dalej jest zdecydowanie lepiej – puste kręte dróżki prowadzą nas przez Becherov, Bardejov, Kapusany do Vranov nad Toplou. Jest jeszcze mokro, ale Marek prowadzi niczym Lorenzo na GP Czech co chwila znikając nam za kolejnym zakrętem. Nadganiamy z Robsonem i w efekcie dwa razy łapię uślizg tyłu i raz przodu na malowaniach jezdni. Tutaj DYGRESJA: pasy i zebry na Słowacji są malowane dużo bardziej śliską farbą niż u nas, więc trzeba jeszcze bardziej uważać niż zwykle.
Krótki postój na kawę na stacji przed Vranov nad Toplou wykorzystujemy z Robsonem na zdjęcie przeciwdeszczówek i … już ich na tym wyjeździe używać nie będziemy. Dalsza droga przez resztę Słowacji i Węgry jest nudna ale przyjemna, bo jezdnia coraz suchsza, ruch niewielki. Krajobraz to płaskie pola przecinane tylko niewielkimi wzgórzami pokrytymi winnicami. Im bliżej jesteśmy Tokaju tym winnic więcej. Do węgierskiej stolicy winiarstwa docieramy o 17:30, chwilę się kręcimy, w końcu parkujemy motocykle w bramie przy rynku.
Marek robi rozpoznanie i woła nas, że już-teraz-natychmiast musimy kupić winko, bo sklep jest czynny do 18:00, szybko więc kupujemy 2litrowy baniak półwytrawnego Tokaja, a Marek dokłada litr półsłodkiego z symbolem 5 „półton”, co świadczy o jego wysokiej jakości. 200 m od rynku zaczepia nas kobiecina i po chwili namysłu instalujemy się w jej apartamencie – 3 pokoje, łazienka, kuchnia, do tego podwórko i taras. Już po chwili siedzimy w knajpce na rynku delektując się zupami gulaszową i halaszlo (pikantna rybna) – obie są po prostu doskonałe, a w towarzystwie lekko musującego winka po ponad 500 km w siodle smakują wybornie.
Z rozbawieniem obserwujemy sprzedawcę sklepu, który pomimo tego, że jest już po 19:00 dalej w nim siedzi. W trakcie kolacji konwersację przerywa nam bicie dzwonu na kościelnej wieży. Na początku spodziewamy się 7 bić, potem 19:00, ale przy trzydziestu kilku poddajemy się. Dopiero wieczorem na kwaterze udaje mi się z węgierskiego „szemrania” i pokazywanych w TV obrazów wydedukować, że akurat mają lokalne święto na pamiątkę jakiegoś oblężenia przez Turków i stąd te dzwony. Samo miasteczko zachwyca nas swoją urodą i mikroskopijnością, jednocześnie zaskakuje pustką – określenie „po sezonie” pasuje tu jak mało gdzie.
Wieczór kończą nocne Polaków rozmowy przy słynnym Tokaju. Szkód na ciele i umyśle nie było, a kawał „włóż od tyłu = żółw” zrobił furorę…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (5)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010