Geoblog.pl    MaG    Podróże    Moto Rumunia 2010    Kolorowy zawrót głowy czyli pierwszy dzień w Rumunii...
Zwiń mapę
2010
12
wrz

Kolorowy zawrót głowy czyli pierwszy dzień w Rumunii...

 
Rumunia
Rumunia, Romuli
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 685 km
 
Po śniadaniu, szybkim smarowaniu łańcuchów i pakowaniu klamotów już ok.10:00 opuszczamy kwaterę i ruszamy w kierunku granicy z Rumunią. Jedziemy przez Mateszalkę do przejścia w Csenger. Nudną drogę przerywa postój na stacji benzynowej, gdzie zjadamy przedziwne „sandwicze” – bułki ze schabowym.
Kolejny postój to już Satu Mare – znajdujemy bankomat, wypłacamy rumuńskie „bałagany” i ruszamy dalej bez zwiedzania miasta, bo żar z nieba leje się niemiłosierny. Po drodze podziwiamy architekturę, przechadzające się piękności, nawiązujemy pierwsze znajomości z mijanymi Rumunami…

Na wyjeździe z miasta mamy jeszcze jakieś 100m szutru, bo remontują drogę i zapomnieli (?) zrobić objazdu. Za miastem czeka nas pierwsze spotkanie z Rumunią – w oddali majaczą góry Maramureszu, uderza nas bogactwo domostw i mijanych miasteczek, do tego dziesiątki Dacii i wozów konnych. Bardzo miło by się to wszystko podziwiało gdyby nie… słynne rumuńskie dziury w asfalcie, które wymuszają 100% czujność od motorniczego. Kierujemy się na słynny cmentarz w Sapancie, po drodze stając tylko na krótki postój na przełęczy Huta (587 m n.p.m.).

Docieramy do Sapanty, gdzie zwiedzamy słynny wesoły cmentarz – nagrobki są zdobione „komiksowymi” rysunkami obrazującymi czym się zmarły trudnił za życia lub jak zginął. Pomysł dość kosmiczny i myślę, że naprawdę wyjątkowy w skali Europy, a może i świata i mi osobiście nie przeszkadzał nawet mocno komercyjny obecnie charakter tego miejsca. Są bilety, są jakieś stragany, ale wierzcie mi – nie jest to skala komercji typu Zakopany czy krakowskie Sukiennice, więc warto zajrzeć na te 15 minut, bo tyle zajmuje zwiedzenie Sapanty. Swoją drogą to dziwne uczucie pstrykanie pamiątkowych fotek na cmentarzu…

Po chwili docieramy do Sygitu (Sighetu Maramtiei) gdzie szybko znajdujemy knajpkę z parkingiem i siadamy na obiad. Wymieniamy się pierwszymi wrażeniami – wszyscy zachwyceni Rumunią, naturalności i swoistą pierwotnością tutejszych wiosek o klasycznej zabudowie, serdecznością przypadkowych ludzi machających nam w geście pozdrowienia i rumuńską przyrodą. Zamawiamy słynne ciorby – rumuńskie zupy podawane zawsze z tłustą jak masło śmietaną. Zupy nas nie powalają, chociaż każdy zamówił inną – przede wszystkim jak na mój gust to brakuje w nich przypraw. Wyobraźcie sobie polskie flaczki po odjęciu pieprzu i majeranku, a dodaniu tłustej śmietany i macie gotowy smak słynnej „ciorba de burte” . Poprawiamy deserem – doskonałe naleśniki z wiejskim twarogiem zwanym tutaj „branza da vaca” oraz specyficzne połączenie pączka z racuchem i serową oponkę czyli coś nazywanego tutaj „papanasi” zdecydowanie poprawiają nam smak, do tego kawka i w drogę. Ceny nieco niższe niż w Polsce – za dwie ciorby, dwa napoje gazowane, dwa desery (naleśniki + papanasi) i dwie kawy płacę równowartość 30 PLN.
Jest 16:15, a do celu naszego dzisiejszego etapu czyli przełęczy Prislop mamy jeszcze 120 km. Sam Sygit to duże ruchliwe miasto z mnóstwem ciekawych budynków – w tym pięknych kościołów katolickiego i reformowanego, ciekawego starego magistratu, synagogi, które my podziwiamy z siodeł motocykli, zatrzymując się tylko na szybkie zakupy spożywcze w przydrożnym markecie. Niestety ta historyczna stolica regionu Maramuresz zapisała się w najnowszej historii Rumunii najgorzej jak mogła – w 1944 powstał tutaj sowiecki obóz koncentracyjny, a przez okres komunizmu mieściło się tutaj najcięższe więzienie dla więźniów politycznych – opozycjonistów, intelektualistów i wszystkich nie zgadzających się z wizją „słońca Karpat” czyli Ceasescu. W mieście obecnie jest muzeum poświęcone prześladowaniom politycznym, ale nie zdecydowaliśmy się na jego zwiedzanie.
Za Sygitem skręcamy w boczną drogę biegnącą Doliną Izy i jesteśmy oczarowani – drewniane domy i obejścia, zdobione bramy, charakterystyczne zadaszone ławeczki przed każdym domem, na których kwitnie życie towarzyskie, kobiety w haftowanych ludowych strojach, mężczyźni w charakterystycznych kapeluszach – w każdej z wiosek o nieco innym kształcie. U nas, żeby coś takiego zobaczyć to trzeba pojechać do skansenu, tu masz to na co dzień.
Oczarowani tą doliną docieramy do Barsany, gdzie znajduje się drewniana cerkiew zbudowana w 1720 roku i mierząca 56m wysokości – do niedawna był to najwyższy drewniany budynek w Europie. Wznosząca się nad okolicą niczym prom kosmiczny cerkiew jest wpisana na listę UNESCO i widać, że wpakowano w jej renowację i obudowanie zapleczem turystycznym wiele EUR z funduszy unijnych. Przylegający do niej kompleks klasztorny wygląda jak ogród botaniczny wypełniony krzewami, kwiatami, poprzecinany alejkami, a drewniano-murowane zabudowania są przepiękne. Marek ze znawstwem nazywa nam poszczególne rośliny, my fotografujemy wszystko jak japońscy turyści.
W samej cerkwi trwa akurat nabożeństwo i jedna z mniszek śpiewa na żywo jakieś prawosławne psalmy głosem czystym i mocny jak… anioł (wyjątkowo trafione porównanie prawda?). Cerkiew nosi jednak ślady komunistycznych przejść – brakuje w niej całego ikonostasu tak charakterystycznego dla tego typu budowli sakralnych. Nie znajdując w przewodnikach wyjaśnienia tego faktu dochodzimy z Markiem do wniosku, że musiały to złupić komunistyczne władze w ramach walki z religią. Gdy opuszczamy Barsanę jest już 18:00, a u nas nadal 100 km do celu zaczynamy się więc śpieszyć na tyle na ile jest to możliwe przez urokliwe wioski i z pięknymi krajobrazami. Z tego powodu niestety nie zwiedzamy już kolejnych wartych uwagi marmaroskich cerkwi w Rozavlea i Dragomiresti podziwiając je jedynie z drogi.
W pewnym momencie dojeżdżamy do rozwidlenia drogi, gdzie znaki pokazują, że droga nr 18 do miejscowości Moisa, która jest na naszej trasie biegnie w lewo, ale Marek z Robsonem ciągną prosto nie zważając na moje trąbienie (muszę zainwestować w mocniejszy klakson!) i mruganie długimi. Droga pnie się serpentynami pod górę, po bokach widoki cieszące oczy miłośników gór. Wjeżdżamy na jakąś przełęcz, gdzie stoi samotny pensjonat, a pod nim dwa GS-y na angielskich blachach, przez głowę przebiega mi myśl „Może byśmy tu się zatrzymali na noc?”, ale jedziemy dalej w mrok doliny. Dopiero po kilkunastu kilometrach zatrzymujemy maszyny i orientujemy się, że jesteśmy na drodze 17c przecinającej Góry Rodnańskie zwane Rumuńskimi Alpami ze względu na alpejski charakter krajobrazu. Po ciemku dojeżdżamy do Romuli, gdzie miał być jakiś pensjonat, ale nawet tubylcy w przydrożnym barze nie potrafią nam jednoznacznie wskazać jego lokalizacji. Jednogłośnie postanawiamy wrócić na minioną przełęcz i tam spróbować szczęścia w pensjonacie. Nocna jazda wąską doliną, właściwie wąwozem robi niesamowite wrażenie – podświadomie wypatruję błysku ślepi jakiegoś wilka czy niedźwiedzia z boku drogi, ale nic takiego nam się nie przytrafia. W końcu docieramy na mijaną godzinę temu przełęcz Setref (817 m n.p.m.) gdzie na migi dogadujemy się z gospodarzem i po chwili lądujemy w klimatycznym apartamencie z niezamykającymi się od środka drzwiami, zdobionym ludowymi szalami, garnuszkami, starymi sprzętami, makatkami itp.. Poziom folkloru = 100%.
Po chwili wszyscy siedzimy w barze na dole, gdzie poznajemy się z dwoma motocyklistami z UK. Paul i Stewart, z pochodzenia Walijczycy mieszkający na codzień w Londynie, są na 3 tygodniowym urlopie motocyklowym – mają już za sobą 6 dni, przed sobą jeszcze 15. Wymieniamy się wrażeniami z Rumunii, pomysłami na dalszą podróż, popijamy piwko, gdy nagle gospodarz włącza płytę z podkładem muzycznym i zaczyna śpiewać jakieś rumuńskie piosenki. Poziom folkloru wzrasta do 125%, atmosfera robi się jeszcze bardziej imprezowa i integracja polsko-angielsko-rumuńska trwa nadal. Robson za namową gospodarza czyta jakieś sekciarskie wersety z jakiejś podtykanej przez gospodarza księgi, my kontynuujemy darmowe konwersacje z anglikami. Ok. 23:00 do knajpy wpadają Cyganie wyglądający jak Meksykanie żywcem wyjęci z westernu lub filmu Tarantino – ogromne kapelusze, czarne płaszcze z kieszeniami skrywającymi na pewno jakiego „gnata”, obfite wąsiska. Piją kilka setek wódki, robią dużo hałasu, a na wyjściu robią sobie z nami fotki, coś tam przyjaźnie wykrzykując na temat „polonez” (nie chodziło im o legendę polskiej motoryzacji tylko o nasz kraj). Poziom folkloru osiągnął 150%.
Gospodarz nas w końcu wygania z knajpy, a my namawiamy początkowo nieśmiałych anglików na kontynuowanie integracji w naszym „apartamencie”, gdzie wypijamy cały posiadany alkohol, opowiadamy sobie dowcipy o walijskich pasterzach, psach u weterynarza i inne. W ferworze imprezy ustalamy wspólną trasę na jutro, polecamy chłopakom Transfogarską i Transalpinę. Paul ze Stewartem okazują się świetnymi kompanami do zabawy i wieczór kończymy ok.2:00 (podobno – ja zakończyłem go godzinę wcześniej tzw. nomen omen „angielskim wyjściem” do sypialni). Idealne zakończenie idealnego dnia…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010