Geoblog.pl    MaG    Podróże    Moto Rumunia 2010    Mała Ojczyzna czyli z wizytą na Bukowinie
Zwiń mapę
2010
13
wrz

Mała Ojczyzna czyli z wizytą na Bukowinie

 
Rumunia
Rumunia, Solonetu Nou
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 790 km
 
Poranek nie jest łatwy – w łazience jest tylko zimna woda i to w ilościach tzw. „kapanych”, głowa lekko szumi. Na szczęście widok za oknem jest wspaniały.
Naszego samopoczucia nie poprawia zafundowane nam przez gospodarza „śniadanie” – ogromny gar „ciorba de fassola”, która sprawia wrażenie co najmniej tygodniowej i wiadro z tłustą śmietaną zapamiętamy już na zawsze i słowo „ciorba” już chyba nigdy nam się nie będzie dobrze kojarzyć. Za to kawa z ekspresu jest doskonała. Paul ze Stewartem są w gorszym stanie od nas – patrzą na nas trochę z wyrzutem, ale decydują się jechać razem z nami. Ok. 10:30 jesteśmy już gotowi i ruszamy w drogę, alkomatu nikt z nas nie miał, może i dobrze…
Na początek serpentynkami wracamy do rozjazdu, na którym wczoraj źle pojechaliśmy i tym razem skręcamy na Moise i dalej już DK18 w stronę przełęczy Prislop. W Borsie tankujemy paliwo i zaraz za nią zaczynamy się wspinać na przełęcz. Kolejne szybkie łuki na zmianę z serpentynami wymagają uwagi od kierowcy, szczególnie, że nawierzchnia nie jest idealna. Naszym maszynom nierówności i mniejsze dziury nie przeszkadzają, w końcu jedzie tu „kwiat” turystycznych enduro: Africa Twin, Vstrom i BMW R1200GS. Nie wyobrażam sobie tej wycieczki na jakimś sport-turystyku… Ja już dawno zapomniałem, że mam kostki na kołach i składam się w kolejne zakręty z pełnym zaufaniem do nowych opon, dziury w asfalcie czy leżący na nim piasek nie są mi straszne. Zatrzymujemy się na chwilę po drodze na fotki, bo widok jest piękny…
Jeszcze 10 minut i jesteśmy na przełęczy Prislop (1416 m n.p.m.) - na ogromnej polanie znajduje się wielki pensjonat, cerkiew oraz niewielki cafe bar, w którym zamawiamy herbatę i kawę.
Tutaj kolejna DYGRESJA: zamawiając w Rumuni herbatę (ceai, czyt „cziaj”) dostaniemy albo ceai verde czyli zieloną, albo ceai fructi czyli owocową albo ceai ment czyli miętową, w wielu miejscach nie mają ceai negru czyli czarnej herbaty, a jeżeli mają to trzeba wyraźnie właśnie taką zamówić. Na przełęczy spędzamy kilkanaście minut, cykamy kilka pamiątkowych fotek i w drogę.
Zjazd z przełęczy w kierunku Vatra Dornei jest męczący i ciekawy jednocześnie. Męczący bo wielkość i częstotliwość dziur w jezdni rośnie, na jednej z nich na zakręcie Robert o mało co nie kładzie Afryki, ale szybka podpórka ratuje sytuację. Obok standardowych dziur pojawiają się znane nam z Polski „frezowania” tylko w dziwnych układach – po 2-3 metry długości i na ¼ jezdni, nic fajnego, ale co? Dajemy radę! Z drugiej strony obrazki oglądane z siodła motocykla są warte wytrząsania tyłków. Mijamy po drodze fajny przełom jakiejś górskiej rzeczki, piękne kolorowe wsie rumuńskie, wioskę cygańską z domami z folii, chodzące luzem krowy, mnóstwo zaprzęgów konnych i dużo, dużo zakrętów, winkli, serpentyn, łuków…
W Mestecanis wpadamy na drogę DK17 i nagle robi się… Europa. Równiutki asfalt z szerokimi poboczami okalanymi barierkami energochłonnymi, po dwa pasy na każdym podjeździe, świetnie wyprofilowane zakręty. Nasz peleton się nieco rozrywa, każdy na własną rękę bawi się w Rossiego, opony grzeją się na potęgę, piękna jazda. Po 26 km skręcamy w lewo w drogę 17A wiodącą do monastyrów w Moldovitej i Sucevitej. Spodziewamy się znowu dziurawej drogi a tu bardzo miła niespodzianka – odcinek pierwszego monastyru w Moldovitej wiodący przez kolejną przełęcz Pascanu(1040 m n.p.m.) to bardzo gładki asfalt i kręta wąska dróżka wijąca się wśród smreków i nielicznych drewnianych chat pasterskich. Na tych serpentynach bez większego stresu zamykamy opony. W pewnym momencie zaskakuje mnie jednak zapadnięta jezdnia i wylatujemy 300-kilogramowym Vstromem na kilka centymetrów w górę, na szczęście lądowanie z telemarkiem kończy się bezproblemowo.
W Moldovitej zwiedzamy nasz pierwszy malowany monastyr – przepiękne kolorowe freski na zewnętrznych i wewnętrznych ścianach są interesujące i na pewno miłośnika sztuki powaliłyby na kolana, na mnie jednak większe wrażenie robi sam układ architektoniczny obiektu, jego wysokie mury obronne, cztery narożne baszty – widać, że tutejsi mnisi poza różańcem musieli umieć też posługiwać się mieczem, kuszą i armatą. Wnętrze cerkwi z bogatymi złoceniami i imponującym ikonostasem musi zrobić wrażenie nawet na takim laiku jak ja.

Po zwiedzaniu klasztoru podjeżdżamy naszą 7-osobową grupą do pensjonatu na obrzeżach wsi i tam zjadamy pożegnalny posiłek z naszymi walijskimi znajomymi – Paul ze Stewartem ruszają z powrotem na południe przez wąwóz Bicaz, żeby następnego dnia zaatakować Transfogarską i Transalpinę, my kierować się będziemy na północy wschód w głąb Bukowiny. Z żalem się rozstajemy, bo przez te 1,5 dnia bardzo się zżyliśmy. Jeszcze pożegnalna fotka i lecimy dalej każdy w swoją stronę. Dosłownie, o czym za chwilę.
Marek jak zwykle niknie nam gdzieś z przodu więc z Robsonem go nie gonimy tylko swoim tempem ciągniemy w kierunku Sucevity. Dalszy ciąg drogi 17A biegnący przez następną przełęcz Ciumarna (1109 m n.p.m.) jest jeszcze lepszy – na przestrzeni 30km spotykamy tylko 2 auta i jeden zaprzęg konny, a tak to tylko ciągłe naprzemienne zakręty: lewy, prawy, lewy ostry, prawy ostry, lewy szybki, prawy ostry itd. Jedziemy jak w transie przez górski las, miejscami prześwitują piękne widoki na polany ze stadami owiec i zagubione w dolinach wioski. Wreszcie z bananmi na twarzach docieramy do Sucevity – już z daleka wygląda bardzo okazale i wcale nie kojarzy się z klasztorem tylko z potężnym średniowiecznym zamczyskiem.

Parkujemy przed wejściem – Marka nie ma. Dzwonię do niego i okazuje się, że czeka na nas… ale na drodze w przeciwnym kierunku, jakieś 60 km od nas. Ostatecznie ustalamy, że od sobie odpuszcza Sucevitę i że spotkamy się już na noclegu w Nowym Sołońcu. Zostawiamy ciężkie graty pod opieką parkingowego i idziemy zwiedzać monastyr – ten podoba nam się zdecydowanie bardziej niż Moldovita. Jego obronny charakter, bezowe mury mieniące się promieniami zachodzącego słońca, ogromny pusty dziedziniec i pełne przepychu wnętrze są doskonałe.
20 minut odpoczynku i czas jechać dalej. Teraz jesteśmy już na prawdziwej bukowinie – wioski z malowanymi w kwiaty domami, setki wozów konnych, sady owocowe, pola z pracującymi wieśniakami, równina okolona wzgórzami w promieniach zachodzącego powoli słońca. Majaczą nam po głowach jakieś wspomnienia z dzieciństwa, kiedy polskie wsie wyglądały podobnie – nie było na nich blichtru i kiczu tylko wszystko podporządkowane było rolniczej funkcjonalności. Podobny klimat można u nas jeszcze spotkać gdzieś na Podlasiu, może w Bieszczadach, tutaj to codzienność większej części kraju. Baśniowy kraj i kolejne 40km mija nam jak w bajce. W Kaczycy (Cacica) mijamy zjazd na Nowy Sołoniec (Solonetou Nou) i kiedy mamy zawracać spotykamy… Marka. Teraz już razem jedziemy wyłożoną betonowymi płytami drogę do miejsca naszego noclegu. Po wjeździe do Sołońca zatrzymujemy się na chwilę i pytam przechodzące podlotki jak dotrzeć do Domu Polskiego, a te piękną czystą polszczyzną nam tłumaczą jak dojechać. Wzruszenie jest…
DYGRESJA: Nowy Sołoniec to jedna z kilku polskich wsi na Bukowinie założonych w pierwszej połowie XIX wieku (Nowy Sołoniec w 1834 r) przez polskich górali z czadeckiego (okolice dzisiejszej słowackiej Cadcy), którzy już w XVIII wieku przybyli na tereny Bukowiny w poszukiwaniu miejsca do życia. Przyczyną emigracji na Bukowinę była trudna sytuacja gospodarcza i przeludnienie wsi Czadeckich. Oprócz nich na terenie Bukowiny osiedlili się też górnicy z okolic Bochni i Wieliczki, którzy zostali sprowadzeni do eksploatacji kopalni soli w Kaczycy. Obecnie jako polskie wsie na Bukowinie podaje się Pleszę (Plesa), Poliana Mikuli i Nowy Sołoniec właśnie. Polskie rodziny w Kaczycy w większym stopniu zintegrowały się z innymi narodowościami podczas gdy Nowy Sołoniec to w 99.9% wieś polska i na ulicy innego języka się nie usłyszy. Niesamowite miejsce, polecam zajrzeć.
W Domu Polskim wita nas ekipa offroadowców z „Wertepa” – jest ok.20 osób, więc pokoje są już zajęte, ale gospodyni oferuje nam miejsce na… scenie w sali apelowej. Rozkładamy więc nasze karimaty pod biało-czerwoną flagą, oddzielając się od reszty Sali suszącymi się namiotami offroadowców. Dalszy ciąg wieczoru to już integracja ze środowiskiem 4x4, opowieści o Rumunii, oglądanie zdjęć zaśnieżonej (!) Transalpiny 2 dni wcześniej. W końcu pełni wrażeń usypiamy nie zważając na trwającą kilka metrów od nas biesiadę…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010