Geoblog.pl    MaG    Podróże    Moto Rumunia 2010    Z wizytą u Draculi a potem... "przez łąki przez pola pędzi fasola...";)
Zwiń mapę
2010
15
wrz

Z wizytą u Draculi a potem... "przez łąki przez pola pędzi fasola...";)

 
Rumunia
Rumunia, Mediaş
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 996 km
 
Dzisiejszy dzień zaczynamy nietypowo, bo bezpośrednio po porannej kawie wybieramy się bez motocykli na zwiedzania tutejszej nieczynnej kopalni soli w Praid. Wg przewodnika tutejsza kopalnia, najstarsza w Rumunii, a wzorowana na Wieliczce i stworzona z wykorzystaniem polskiej myśli górniczej, została wzorem Wieliczki zamknięta i wykorzystywana jest do turystyki i jako uzdrowisko.
Po 20 minutach spacerku przez miasto i krótkim zagubieniu już przy samej kopalni znajdujemy w końcu kasę i kupujemy bilety, po czym zdezorientowani mało co nie wchodzimy na teren… aktualnie działającego zakładu przetwarzającego nadal drogocenny minerał. W końcu udaje nam się porozumieć z Panią w okienku i okazuje się, że do właściwej kopalni jedzie się… autobusem, którego przystanek jest tuż przed kasą. Będą sztuczki… Po 10 minutach podjeżdża autokar i wsiadamy do niego razem z tłumem Rumunów, wśród których wielu to turyści. Trochę nas zastanawiają wózki z małymi dziećmi i rakietki do badmintona trzymane przez niektórych pasażerów, ale stwierdzamy, że to taki lokalny folklor. Autobus rusza po to, żeby 200m dalej wjechać.. pod ziemię, a konkretnie do opadającego łagodnymi zakrętami w dół tunelu. Wrażenie jest ciekawe – jak na rollercoasterze – po bokach autobusu jest może po 0,5 m do ścian tunelu, miejscami słychać przycierkę podwozia o wystające głazy. Po kilku minutach autokar się zatrzymuje i wszyscy wysiadają, to my też. Wszyscy przechodzą przez bramki przypominające takie na alpejskich stokach narciarskich, no to my też. Następnie wszyscy schodzą długim korytarzem po schodach w dół, no to my też. Na końcu tunelu czeka nas szok kulturowy – ogromny podziemny korytarz ze stropem na wysokości dobrych kilku może kilkunastu metrów wypełniony jest… dmuchanymi zamkami dla dzieci, stołami do tenisa stołowego, drabinkami, ławeczkami, stolikami. Na ławeczkach siedzą całe rodziny i konsumują wiktuały z przyniesionych koszyków, dzieciaki ganiają z badmintonem (a jednak!), niektórzy dorośli siedzą z laptopami, w innym miejscu kilkadziesiąt osób ćwiczy grupowy aerobik. Rozglądamy się z niedowierzaniem… Ok., uzdrawiające właściwości jodów sodu, ok. idealna temperatura i wilgotność powietrza, ok. rodzinne spędzanie wolnego czasu, ale do jasnej cholery – GDZIE JEST KOPALNIA? Z resztkami gasnącej nadziei zobaczenia czegoś nie plastikowego obchodzimy całość, w końcu miła pani w sklepiku z chipsami i colą (samo zdrowie!) rozwiewa nasze złudzenia – poza wielką salą do „wypoczywania i wdychania zdrowego powietrza”, podziemną kaplicą i podziemnym bistro nie ma tutaj nic do zwiedzania. Gdzieś w przejściu między dmuchanym smokiem, a smrodem przedwczorajszych frytek widzimy jakieś resztki starych maszyn, ale wygląda to bardziej na niedopatrzenie gospodarzy niż celową ekspozycję historii górnictwa w Praid. Zdegustowani tym podziemnym festynem wracamy na powierzchnię i już szybszym spacerkiem wracamy do naszej kwatery.
Szybkie śniadanie, pakujemy się na motocykle i w drogę – najpierw 13A, potem 13C i wreszcie 13 dojeżdżamy do Sigishoary. Pierwsze zmianki o szeklerskim grodzie w tym miejscu sięgają XI wieku, jednak właściwa Sigishoara zachowana do dziś w pierwotnymi układzie architektonicznym wraz z blankami i wewnętrzną zabudową górnego miasta została zbudowana w XIII – XIV wieku przez sprowadzonych do Rumunii Sasów. Umiejscowiona na wzgórzu starówka z przepiękną wieżą zegarową, wąskimi uliczkami, kolorowymi, niskimi kamieniczkami i murami obronnymi jest naprawdę magiczna.

Magii tej dodaje mieszczący się tu Dom Drakuli, w którym wg historycznych zapisków kilkakrotnie przebywał dłuższe okresy czasu Vlad Dracul, ojciec słynnego Vlada Palownika, który stał się pierwowzorem książkowego Hrabiego Drakuli, stąd dość poważne przypuszczenie, że legendarny Książe Ciemności urodził się właśnie tutaj. Sam Vlad Palownik to dla Rumunów bohater narodowy, który dzięki swej wojowniczości i niepohamowanemu okrucieństwu przez kilkanaście lat skutecznie powstrzymywał nawałnicę turecką. Jakkolwiek wsadzenie na pal po jednej z bitew 20 000 (słownie dwudziestu tysięcy!!) tureckich jeńców musi budzić … hmm niepokój to trzeba przyznać, że przyczynił się do umocnienia rumuńskiej państwowości i tożsamości narodowej. Oczywiście z powieściowym amatorem słodkiej krwi dziewic nie miał nic wspólnego, ale teraz tak się najlepiej sprzedaje - szyld knajpy z Draculą jest obowiązkowym elementem większości zdjęć z Sigishoary, a nam się nawet udaje znaleźć samego Księcia Ciemności szykującego się do ataku na kolejną niewinną dziewicę…

Niestety nie udaje nam się wejść na Wierzę Zegarową, bo czynna jest tylko do 15:45 – szkoda bo widok z tarasu widokowego musi być piękny. Wdrapujemy się za to po tzw/ „szkolnych schodach” – są to drewniane stopnie (podobno 710) zadaszone, żeby dzieciom nie kapało na głowę podczas deszczu czy śnieżycy. Schody prowadziły do… brawo!... szkoły i w tym przypadku powiedzenie, że rumuńskie dzieci w tym mieście miały do szkoły pod górkę nabiera zupełnie nowego znaczenia. Po zwiedzaniu miasta zjadamy całkiem niezły obiad w „Sport Pubie”, gdzie leżakowały nasze motocyklowe graty, w końcu czas ruszyć dalej.
Nasz plan na dzisiaj to nocleg w saskiej wiosce Valea Villor, wg Marka GPS-a mamy tam jakieś 80 km bocznymi drogami, więc na oko jakieś 1,5 godziny drogi. Ruszamy ok.17:00, zaraz po wyjeździe z miasta zjeżdżamy w boczne drogi, kierując się na BIertan, potem Ighisu Vechi. Drogi raz są asfaltowe, raz szutrowe, spore odcinki są w remontach i jedziemy po grubym tłuczniu, co nie jest może komfortowe, ale brak ruchu, piękne krajobrazy wokół i uczucie prawdziwej przygody wynagradzają nam te chwilowe trudności. W jednej ze wsi idące do cerkwi kobiety na nasz widok przeżegnały najpierw nas, a potem siebie znakiem krzyża – pewnie uznały, że „diaboły na moturach przyjechały”… W pewnym momencie wyjeżdżamy zza wzgórza, a tam ogromne stado owiec na drodze i przy niej. Nareszcie! Tyle się o nich nasłyszeliśmy, że łażą po drogach, a jak dotąd tylko gdzieś wysoko na halach je widzieliśmy.
Szybko zaprzyjaźniamy się z pasterzem – nic tak nie konsoliduje stosunków międzynarodowych jak wspólne wypalenie papierosa, nawet ja wypaliłem…

Jeszcze sesja z motocyklami i jedziemy dalej. Po kilkunastu kilometrach asfalt skończył się na dobre, a po kolejnych kilku wjechaliśmy do niezaznaczonej na mapie wsi cygańskiej. Na pytanie o Valea Villor, cyganka najpierw pokazała kierunek dokładnie tam skąd przyjechaliśmy, ale po chwili pokazała inną drogę wychodzącą ze wsi w pole.
Początkowo szutrowa droga, z czasem zmieniła się w polną, a później w trawiastą łąkę z ledwo zaznaczonymi śladami jakichś wozów konnych.

My z bananami na twarzach delektujemy się tym kompletnym pustkowiem. No prawie kompletnym, bo co chwilę spotykamy mniej lub bardziej niezadowolone z naszej obecności dzikie psy. Na jednym ze zjazdów z górki, gdzie akurat kilka sporych burków nas obszczekiwało, ja koncentruję się na sensownym ich wyminięciu i przy okazji nie wpadnięciu w błotną kałużę, gdy Ania mi za głowy krzyczy „Kaśka z Robsonem leżą!”. Rzut oka do przodu i zapominam o burkach (one nawiasem mówiąc też w tym momencie straciły zainteresowanie nami), dodaję gazu i po kilku sekundach hamuję obok wywróconej Afryki. Robson akurat ją lekko szarpnął do góry, żeby Kasia mogła zabrać przygniecioną przez kufer nogę. Pomagam Robsonowi postawić Afri i jednocześnie z niepokojem słucham jęków Kaśki. Mój wrodzony optymizm podpowiada mi „Kurczę, pewnie złamana noga”, ale już za chwilę po zbadaniu nogi przez Marka (fajnie jest mieć lekarza w grupie!) i zaaplikowaniu Kasi silnych środków przeciwbólowych wszystko wskazuje na to, że to „tylko” stłuczenie i nadciągnięcie ścięgien. Atmosfera gęstnieje – dziewczyny wyzywają nas od debili, którzy zamiast jeździć jak ludzie drogami to się uparli na jakąś polną ścieżkę. Po lekkim uspokojeniu emocji wspólnie postanawiamy na podstawie GPS-a i mapy, że zawracanie teraz nie ma sensu, bo dosłownie za 2-3km powinna być jakaś wioska i normalna droga.
Te 3-4 km to były najdłuższe kilometry jakie przejechałem na motorze. Zaraz za trawiastą polaną, na której wywalił się Robson, zaczęła się regularna gliniasta droga z takimi koleinami, że momentami kufry boczne szorowały o ich brzegi, do tego pojawiło się zdecydowanie więcej błotnych kałuży. Ale „Nic to!” jak mawiał Mały Rycerz, pchamy się dalej. W co ciekawszych miejscach dziewczyny idą pieszo, a my walczymy z przeciwnościami terenu. Na przestrzeni tych 3 może 4 km każdy z nas miał momenty takie „o włos od gleby”, ale udało się zachować nam pion motocykla. Wreszcie droga zaczęła się wypłaszczać, pojawiły się zaczątki szutru, a wraz z nim „dzikie” psy pasterskie, które starały się nas upolować, z tym, że przy 30-40 km/h już nie miały większych szans.
Wreszcie dojeżdżamy do kolejnej cygańskiej wioski (której również nie ma na naszych mapach), gdzie młody Cygan płynną angielszczyzną tłumaczy nam, że musieliśmy pomylić drogi i za jakieś 8km dojedziemy owszem, ale do Mosny, stamtąd musimy do głównej drogi, dalej do Medias i dopiero zjechać z głównej do Valea Villor. Kolejne 8km to piękny równy szuterek, a od Mosny już asfalt. Oczywiście mamy już ciemność, więc ostatecznie decydujemy się zanocować w Medias, a do Valea Villor pojechać rano. Marek nam się gubi (albo my jemu) na jednym ze skrzyżowań, my z Robsonem znajdujemy pensjonat Villa Flora, gdzie dziewczyny po obejrzeniu apartamentu decydują się zostać. Szybki telefon do Marka i po kilku minutach parkuje obok nas. Nastroje ambiwalentne – dziewczyny złe na nas i nasz offroad, my samą trasą i walką w terenie zachwyceni, ale z kolei bolącą nogą Kasi zmartwieni. Na szczęście piwo Ursus w dużych ilościach szybko obniża poziom stresu i wieczór jest całkiem przyjemny. Wspólnie z Robsonem zgadzamy się, że jutrzejszą trasę zaplanują nam dziewczyny, Marek natomiast postanawia się od nas odłączyć, zaliczyć Transfogarską i Transalpinę i dotrzeć do nas na wieczór. W nocy śni mi się, że jadę Vstromem po lesie i muszę go przenieść przez powalone drzewo… brrr..
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (8)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010