Geoblog.pl    MaG    Podróże    Moto Rumunia 2010    Raj motocyklisty...
Zwiń mapę
2010
16
wrz

Raj motocyklisty...

 
Rumunia
Rumunia, Beliş
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1110 km
 
Zegarek budzi Marka o 5:45, ale jest głęboka noc, więc odczekuje jeszcze chwilę i ok.6:30 rusza w swoją samotną trasę. My śpimy do 8:00, o 9:00 idziemy na śniadanie. Potem krótki serwis motocykli, w trakcie którego Robson prz próbie naprostowania stelaża do bocznego kufra urywa jeden z „grzybków” do zamocowania kufra. Od tej pory kufer jedzie „na gumę”.
Przed 10:00 w całkiem niezłych nastrojach ruszamy w drogę. Pierwszy cel to Valea Villor – wioska założona w XIV wieku przez sprowadzonych do Rumunii osadników z Niemiec (Sasów).
Już dróżka dojazdowa do wioski nam się podoba – szczególnie, że rozpoznajemy z Robsonem z daleka wzgórza, które wczoraj nas zmyliły i skierowały w złą stronę. Główną atrakcję wioski jest kościół warowny z XIV wieku, ale nie mniejsze wrażenie robi pierwotny układ architektoniczny i jednakowe, stojące w nomen omen niemieckim szyku domy.

Wg przewodnika klucz do kościoła jest w domu nr 211, ale może też poprosić kogoś z władz wioski o pomoc. Parkujemy pod siedzibą sołectwa, ja z dziewczynami idziemy do furty w murach – no zamknięte, więc na migi miłemu Panu tłumaczymy, że chcielibyśmy zwiedzić kościół, a ten pokazuje, żebyśmy zaczekali i jedzie gdzieś furą. No to czekamy, obchodzimy Kościół dookoła, robimy foty. Budowla robi wrażenie, a świadomość, że w takim stanie jak obecnie (pierwotnie kościół był drewniany i nie miał murów obronnych) stoi tutaj już od XV-XVI wieku potęguje naszą fascynację.
Po 20 minutach czekania podchodzi do nas jakiś facet (jak się okazało dzwonnik i jednocześnie opiekun kościoła) i pokazuje, że drzwi… są otwarte tylko trzeba mocno pchnąć. No genialnie!
Teraz zwiedzamy kościół na raty, ale w pośpiechu, bo właśnie nadjechał autokar z prześladującą nas od jakiegoś czasu hiszpańską wycieczką. W środku oprócz murów obronnych z charakterystycznymi drewnianymi podestami, surowego wnętrza kościoła i miniaturowego muzeum poświęconego historii Valea Villor, jest możliwość wejścia na wieżę kościoła. Schody robią wrażenie – początkowo kamienne, potem drewniane, nie przeszłyby jakiejkolwiek inspekcji BHP w Polsce. Widok z góry wynagradza zmęczenie wspinaczką – panorama wioski i okolic jest doskonała.

W księdze pamiątkowej w muzeum znajdujemy wpis… naszego Marka z dzisiejszego poranka (6:45)! Wpisujemy się i my, a co! Teraz już czas jechać dalej…
Kolejne kilkadziesiąt km to nużąca bo zapchana TIR-ami droga krajowa 14B do Teius, a dalej 1 do Aiud, gdzie znajdujemy kolejny saski kościół warowny.
W Aiud zgodnie z trasą wytyczoną na dzisiaj przez Anię i Kasię skręcamy w lewo w boczną „białą” drogę 107M do Buru, która na mojej rumuńskiej mapie jest oznaczona jako „widokowa”. Kolejne 30 km to ciągły banan na naszych twarzach – nie dość, że po kilku kilometrach kończy się asfalt i zaczyna szutrowo-piaszczysta, ale dość równa i szeroka dróżka, to widoki na nagie ściany górującego nad okolicą masywu Munti Trascaului są fantastyczne.

Ruchu nie ma tu prawie żadnego, poza pojazdami budowy (a jakże szykują się chyba do wyasfaltowania także tej dróżki), a widoki przypominają nam trochę nasze Tatry, trochę Pieniny, a trochę jakieś oglądane zdjęcia z Kirgistanu czy Tadżykistanu. W Buru wjeżdżamy na drogę nr 75 i kierujemy się nią na wschód. Pełna winkli asfaltowa droga wije się cały czas przy rzece Brazesti, mając po bokach zalesione i częściowo skaliste góry.
W jednej z wiosek zwanej Valea Mare stajemy na obiad i zjadamy przepyszną pizzę za jakieś śmieszne pieniądze. Posileni docieramy szybko do Albac, gdzie szybko znajdujemy wybraną PRZEZ DZIEWCZYNY drogę nr 108 wiodącą przez masyw gór Apuseni (jest to nawet Park Narodowy – Munti Apuseni) aż do Huedin. Już po 2-3 km wiemy z Robsonem, że będzie przygodowo – wąziutka asfaltowa wstążka z przerywanymi kreskami po bokach wyglądająca jak na relacjach z Tour de France pnie się ostro pod górę co chwila wyhamowując nas ostrymi i wąskimi agrafkami.
Dobrze, że po drodze spotykamy jedynie jedną Dacię, jedną ciężarówkę (na którą mało nie wpadam po wyjechaniu z zakrętu) i kilka furmanek, bo ciężko się mijać, a zakręty są zdecydowanie „ślepe”. Widoki po bokach kojarzą mi się z fotkami z alpejskich przełęczy tylko ten drewniany płotek oddzielający nas od przepaści jakiś taki bardziej rumuński jest… Po jakichś 15-20 minutach jazdy asfalt… się kończy i dziewczyny zaczynają kręcić nosem, że nie chcą kolejnego dnia offroad, ale po zerknięciu na mapę dają się przekonać, że musimy jechać tą drogą, bo jej objazd to co najmniej 150km extra. Cieszę się, że pojechaliśmy dalej bo kolejne 20 km to był najlepszy fragment całego wyjazdu, droga, którą sobie wymarzyłem i dla której warto było jechać do Rumunii. Wyobraźcie sobie równą szutrówkę pełną nie tylko winkielków, ale również regularnych serpentyn, pnącą się przez jodłowy las na wysokość ponad 1320 m n.p.m. po to tylko, żeby następnie z powrotem opadać ciągłymi zawijasami do jeziora Lucului Fantanelor. Dodajcie do tego biegające luzem konie, pracujących siekierami i końmi drwali, zapyziałe wioseczki po 2-3 chałupy i blask zachodzącego słońca i zrozumiecie jak wygląda motocyklowy raj dla posiadacza turystycznego enduro. Szutrów jest na tej rasie więcej niż na słynnej Transalpinie. Zresztą sami zobaczcie na fotkach...

Jakość szutrów pozwalałaby spokojnie dzidować po nich 60-80 km/h, ale wczorajszy upadek Afryki spowodował, że nasze umiejscowione za plecami „układy kontroli trakcji i ograniczania prędkości” zaczynały walić nas po kaskach już powyżej 40-45 km/h. Po 40 minutach docieramy do zapory, dzięki której powstało jezioro Fantanelor poprzez zalanie wodą rozległej górskiej doliny. Mijamy letniskowe zabudowania San Fantanel i przez las docieramy do Belis, gdzie planowaliśmy nocować. Pierwszy napotkany pensjonat średnio nam przypadł do gustu, a w końcu dochodzimy do wniosku, że nad jeziorem byłoby przyjemniej i wracamy 4-5 km w dół do San Fantanel, gdzie ostatecznie logujemy się hotelu pamiętającym czasy turystycznego rozkwitu tego miejsca jeszcze za Słońca Karpat. Nasze motki parkujemy w bezpiecznym miejscu pod recepcją…
Sami szybko przemieszczamy się do mieszczącej się po drugiej stronie restauracji, a właściwie karczmy, w której akurat trwa jakaś impreza firmowa – jedna babeczka i może 15 facetów, pije, tańczy i śpiewa jakieś rumuńskie przeboje.
Zjadamy kolację zapijaną Ursusem i jakąś lokalną nalewką na spirytusie, gdy dzwoni Marek z pytaniem gdzie jesteśmy. Tłumaczę mu gdzie nas zagnało jednocześnie nie radząc nas na siłę gonić po ciemku, ale Marek jak to Marek rzuca krótko „Będę na 23:00” i się rozłącza. I rzeczywiście tuż przed 23:00 zgarniam go z szosy pod hotel – ma za sobą Transfogarską, Transalpinę i w sumie ponad 600km po rumuńskich szutrach i asfaltach. Od tej pory ma u nas ksywkę „Rumuński Express”… 
Gdy już siedzimy razem z Markiem na piwie, przysiada się do nas prowadzący do tej pory imprezę DJ i na migi oraz z użyciem międzynarodowych słów „TV”, „video clip”, „star” tłumaczy nam, że jest rumuńską gwiazdą piosenki. Wypijamy z nim piwo, nie do końca wierząc w te baśnie, ale po powrocie do hotelu włączam TARAF TV i w drugim teledysku faktycznie widzimy naszego „kompana”, w kolejnych również. Swoją drogą ta TARAF TV to niezły chłam – non stop leciały hity w rodzaju naszego disco polo wymieszanego z piosenką biesiadną, miazga…
Dziewczyny w hotelu padają, my kończymy z piwem na balkonie, gdzie trwa ożywiona dyskusja na temat tempa i trasy powrotnej do kraju…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (8)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010