Noc mija w absolutnej ciszy. W domkach jest zadziwiająco ciepło, biorąc pod uwagę zimno na zewnątrz, śpi się doskonale. Rano chyba każdy z nas wychodząc z domku wydaje z siebie tzw. „polskie wow!” czyli okrzyk „o kur…!” na widok panoramy roztaczającej się z naszego kempingu. Potężny masyw Medjeda (2287 m n.p.m.) wydaje się być na wyciągnięcie ręki, w tle Bobotov Kuk (2523 m n.p.m.) i reszta masywu Durmitor. Do tego błękitne niebo, ciepłe słońce rozgrzewające chłodny poranek. Dzisiaj pierwszy raz na tym wyjeździe nigdzie się nam nie śpieszy, więc powolnie wstajemy i odbywamy poranną toaletę. Na kempingu jest jeden centralny budynek z 4 kabinami prysznicowymi i kibelkami oraz osobno przy naszej części campingu drugi budynek z samymi kibelkami. Jest to więcej niż wystarczające biorąc pod uwagę, że poza naszą 7-ką jest jeszcze jeden camper z jakimiś francuzami, jeden namiot z polskim starszym małżeństwem i jeszcze ze 2 namioty jakichś młodych ludzi.
Śniadanko w wiacie smakuje jak w najlepszej knajpie. W trakcie śniadania Justyna wykrzykuje: „Zobaczcie! Jeleń!”. Poruszeni tym okrzykiem poderwaliśmy się we wskazanym kierunku, żeby po chwili niemal tarzać się na trawie ze śmiechu, bo jeleń okazał się krową o popularnej tutaj maści szaro-beżowej. Już do końca wyjazdu na krowy mówiliśmy jelenie…. Bober dla odmiany rozszyfrowuje nam używany przez niego skrót KBKS = Krótkie Bojowe Kalesonki Sportowe…
O 11:00 ruszamy na pieszą wycieczkę w góry. Prawie wszyscy bo Bober jako przedstawiciel gatunku homo motorizacius wybrał samodzielne kręcenie się Vstromem po okolicy. Szlaki piesze w Durmitorze są dobrze oznaczone farbą, ale niestety wszystkie jednym kolorem i brak na nich opisu dokąd prowadzą. W rezultacie zamiast najkrótszą drogą do Czarnego Jeziora (30 minut) to idziemy ponad godzinę szlakiem wiodącym na Savin Kuk. Trasa jest piękna –świerkowy las i kamieniste ścieżki jak w naszych Tatrach, gołoborza jak w naszych Świętokrzyskich, do tego co chwilę mamy widok na szczyty dwutysięczników.
W pewnym momencie orientujemy się, że idziemy nie tym szlakiem i postanawiamy się kawałek wrócić i potem już szybko trafiamy nad Czarne Jezioro. Jezioro jest cudownie błękitne nie czarne, wygląda trochę jak nasz Czarny Staw Gąsienicowy, a w skutek niskiego poziomu wody podzieliło się na 2 jeziora. Widoki nadal powalają, te góry mają w sobie coś magnetycznego – to gołe granitowe ściany niczym nie porośnięte i nie przecinane kanionami górskich potoków (w Durmitorze praktycznie cały opad spływa w dół krasowymi tunelami pod powierzchnią skał, nie ma więc typowych dla naszych Tatr potoczków, strumyczków i ruczajów).
Idąc ścieżką dookoła jeziora trafiamy na Titovą Pecinę czyli Jaskinię Tita – tutaj w czasie niemieckiej okupacji Jugosławii Josip Tito wraz ze sztabem przybocznym przebywał prawie 2 tygodnie i tu zaplanował kontrofensywę partyzancką, która de facto doprowadziła do wyzwolenia Jugosławii.
Po przeliczeniu odległości i czasów przejść na mapie dochodzimy do wniosku, że nie damy rady wejść na Medjeda, wg przewodnika to wycieczka na 7-9h, a my mamy już 13:00 i dopiero doszliśmy do początku szlaku na szczyt. Szkoda, bo góra przyciąga. Ja już wiem, że wrócimy tu z Anią na kilka dni przejść wszystkie szlaki w górach. Na forum górskim spotkałem opinię, że w 4-5 dni można schodzić Durmitor w 100%, idealny plan na któryś z kolejnych urlopów – trekkingowo-motocyklowy wyjazd to by było to. Póki co obchodzimy Czarne Jeziero dookoła i nie mając innych planów… siadamy na piwku nad jego brzegiem.
Po powrocie na Ekocamp zgarniamy czekającego już na nas Bobera i pieszo (!!) idziemy do Żabljaka na obiad. Knajpa inna, ale znowu jest bardzo smacznie i bardzo dużo. Jeszcze tylko sklep, powrotny spacer i znowu siedzimy przy Vranacu w wiacie na naszym kampie. Na szczęcie żaden Polak o 5:00 wstawać nie planuje, więc nikt nas nie niepokoi i gawędzimy sobie znowu do północy, ubierając się we wszystkie ciepłe ciuchy łącznie z motocyklowymi. A w domkach ciepło i koszulka czasami to za dużo, idealna izolacja termiczna…