Geoblog.pl    MaG    Podróże    MotoMontenegro2011    Do piekarnika...
Zwiń mapę
2011
10
wrz

Do piekarnika...

 
Czarnogóra
Czarnogóra, Sutomore
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1168 km
 
Wstajemy ok. 8:00 (co z nas za Polacy, trzeba było wstawać o 5:00!!!), powolna toaleta i wreszcie znienawidzone przez nas wszystkich pakowanie. Wreszcie ruszamy w trasę, z żalem żegnając uroczy Ekocamp Kod Boce.
Pierwsze serpentyny za Żabljakiem pokonujemy naszymi Goldwingami bardzo asekuracyjnie, przyzwyczajając się na nowo do ich masy i specyficznego przeciążenia tyłu motocykla. Po 23 km docieramy do mostu na Tarze figurującego na większości widokówek z Durmitoru. Krótka sesja fotograficzna i spacerek po moście i stwierdzamy, że jest on nieco przereklamowany, dużo ładniejsze widoki były wczoraj w kanionie Pivy.
Dalej nasza trasa wiedzie kanionem Tary – jest to najwyższy kanion rzeczny w Europie i jeden z najwyższych (w niektórych przewodnikach jest napisane, że drugi po Kanionie Colorado) na świecie. W rzeczywistości znacznie wyższy (3400 m!!!) jest kanion Colca w Peru, ale nich im tam będzie... Brzegi kanionu mające charakter gór wznoszą się nawet na 1300 m nad poziom rzeki, a przeciętny spadek wynosi 4,5m / km. Niestety podziwianiu tego cudu natury z siodła motocykla jest utrudnione – brzegi drogi są porośnięte drzewami i krzakami, które zasłaniają widok na rzekę, a miejsca, z których cokolwiek sensownego widać nie są zabezpieczone i nie mają miejsca na zaparkowanie motocykla. Udaje nam się w kilku miejscach cyknąć jakieś fotki, ale na pewnie lepsze wrażenia mielibyśmy z rzeki, płynąc pontonem w trakcie bardzo tu popularnego raftingu.
Droga jest wymagająca – do ciasnych zakrętów i ślepych zasłoniętych skałami zakrętów już się przyzwyczailiśmy, ale świeżo opadłe kamienie i fragmenty skał leżące na jezdni (zazwyczaj za takim ślepym zakrętem) podnoszą nam adrenalinę i zmuszają do uważnej jazdy.
Po 1h i raptem 46 km docieramy do Mojkovac, skąd już główną krajówką E80 / E65 ciągnącej się wzdłuż kolejnego górskiego kanionu rzeki Moraca. Ruch na drodze jest spory, ale największe zatory są powodowane przez stare gruchoty jeżdżące jako TIR-y, które na podjazdach muszą zwalniać nawet do 10 km/h, a na zjazdach… też jadą 10 km/h, bo bez hamulców strach się rozpędzić bardziej. Swoją drogą kierowcy tutaj jeżdżą już z południową fantazją – nie zapomnę autokaru, który wepchnął się w trakcie momentu wyprzedzania między Bobera… i mnie, po czym mało nie trafił czołowo jadącej z naprzeciwka ciężarówki. W życiu bym nie wsiadł do autokaru w Czarnogórze…
Jeszcze przed Podgoricą stajemy na parkingu przy jakiejś jadłodajni i uzupełniamy swoje zasoby płynów i energii wciągając jakieś „lepieni” i sałatkę szopską. Droga na tym odcinku wije się nie gorzej niż w kanionie Pivy czy Tary, tylko jest znacznie szersza i z przepięknymi widokami na leżące na granicy z Albanią Góry Przeklęte.
Odbieram to jako zaproszenie ze strony Albanii, żeby do niej też się niedługo wybrać. W końcu docieramy do stolicy Czarnogóry – Podgoricy. Według przewodnika nie ma w niej zbyt wielu atrakcji turystycznych (stolicą regionu jest od 1945 roku, kiedy ustanowił ją tutaj Tito, historyczną stolicą Czarnogóry było leżące w górach Cetinje), więc z przyjemnością przejeżdżamy przez nią szybką obwodnicą. Odnosimy wrażenie, że ktoś włączył piekarnik i zapomniał go zamknąć – rozpinanie kurtek nie pomaga, bo pęd powietrza nas zbytnio nie chłodzi.
Wreszcie docieramy do leżącego na południowym końcu Jeziora Szkoderskiego miasta Virpazar, za którym wjeżdżamy do płatnego (2 czy 2,50 EUR?) kilkukilometrowego tunelu (O matko! Jak przyjemnie chłodno!) prowadzącego pod górami do nadmorskiego Petrovac. Za tunelem skręcamy na Sutomore, gdzie planujemy „zakotwiczyć” na kilka dni. Termometr przy wylocie z tunelu sprawia, że pocę się jeszcze bardziej – temperatura powietrza to 36C! Ponieważ wszyscy mają już na zegarach „głęboką rezerwę” to zajeżdżamy na pierwszą stację benzynową. Spalanie jakie nam wyszło przez ostatnie 2 dni to…3,5-4l / 100 km – to efekt wczorajszej spacerowej jazdy przez Durmitor. Na stacji zaczepia nas chłopak z obsługi pytając czy przyjechaliśmy na „Dzień Motocyklisty”, nie bardzo wiedząc o co my chodzi kręcimy głowami, że nie, że my normalnie na urlop. Drugi ze śmiechem wskazuje na nasze motocyklowe spodnie, kurtki i buty pytając się czy nie jest nam zbyt „ljuci” czy za gorąco? Za chwilę rozumiemy jego ubaw, gdy podjeżdża na stację lokalny bajker na Aprlili Caponord – t-shirt, spodenki, sandały, nawet kasku nie zakładał, bo ciepło… Po kilku km już zrozumieliśmy, że tutaj nikt inaczej nie jeździ, kask jest już wypasem w kwestii bezpiecznego ubioru na jednoślad.
Kręcimy kółko po mieście, wreszcie decyduję się wyjechać z niego kawałek w stronę Baru i w pewnym momencie znajduję boczną uliczkę prowadzącą w stronę morza. Jesteśmy mocno zdeterminowani, żeby zakończyć już dzisiejszy etap i zanurzyć się wreszcie w Adriatyku. Po chwili parkujemy w skrawku cienia na ulicy i idziemy obejrzeć najbliższe „apartmani”. Nowe czyste pokoje z łazienkami i aneksem kuchennym oraz z widokiem z 3 piętra na zatokę i plażę raczej nam się podobają. Pozostaje jeszcze kwestia ceny. Po krótkiej wymianie propozycji obydwóch stron kończymy na 25EUR za 2-osobowe pokoje dla par i 15 EUR za dwójkę do samodzielnego wykorzystania dla Jacy.
Motocykle wstawiamy do „zagrody” zmuszając w trakcie tego manewru prowadzącego bar na dole do małej rewolucji w lokalu. Odtąd każde wyprowadzenie i wprowadzenie maszyn do zamykanej „zagrody” oznacza konieczność przestawienia 4 klombów z tujami i poprzesuwania 3 podwójnych skrzydeł bramy. Ponieważ bar jest powiązany w jakiś sposób z właścicielami budynku to barman nie ma nic przeciwko temu i przez kolejne 4 dni uczynnie otwiera i zamyka nam nasz „parking”. Nie bez znaczenia jest fakt, że po każdym chowaniu motocykli na parking siadamy u niego na piwie.
30 minut po zaparkowaniu jesteśmy już na odległej o jakieś 50m kamienistej plaży i nareszcie!!!! moczymy się w Adriatyku. Po całym dniu skwaru jest to nieprawdopodobnie przyjemne przeżycie. Kończymy kąpiele i plażowanie dopiero po zachodzi słońca. Siedząc w wodzie oglądamy paradę z okazji owego „Dnia Motocyklisty” promenadą wzdłuż plaży.
Wieczór to długo oczekiwane owoce morza i spacer festyniarską promenadą, na której niedobitki z Dnia Motocyklisty palą gumę, kręcą silniki do odcinki itd. Obserwujemy jak się należy bawić na zlocie, zastosujemy to na pewno na jesiennym w Pasymiu. Kończymy wcześnie bo o 23:00 jesteśmy już w swoich pokojach, wychłodzonych dzięki pracującej Klimie. Niestety nie ma wody w całym pensjonacie, podobno raz na kilka dni jest ona wyłączana w godzinach nocnych w całym mieście – w ramach walki z jej niedoborami w regionie.
Na noc wyłączamy z Anią klimę i otwieramy wychodzące wprost na morze drzwi balkonowe. Księżyc w pełni budzi mnie ok. 2:00 świecąc mi prosto w twarz, wychodzę więc na taras i z 10 minut delektuję się nocną panoramą zatoki i miłą temperaturą powietrza (było pewnie z 24C…). Jest cudnie…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010