Geoblog.pl    MaG    Podróże    MotoMontenegro2011    Motocyklem po drabinie i co to jest ta "boka"?
Zwiń mapę
2011
14
wrz

Motocyklem po drabinie i co to jest ta "boka"?

 
Chorwacja
Chorwacja, Dubrovnik
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1341 km
 
Po śniadaniu pakowanie wielbłądów, na które musimy jeszcze dodatkowo upchnąć ciężki kurtki, spodnie motocyklowe. Ruszamy w trasę do Cetinje – droga wspina się nad Budvą w górę zapewniając z każdym zakrętem coraz lepszą panoramę miasta i morza. Jednak powietrze jest dużo bardziej zamglone – czyżby jakaś zmiana pogody? Temperatura na to nie wskazuje, twardo 33-34C.
Droga do Cetinje poza pięknymi widokami zapewnia motocykliście wielką przyjemność z jazdy. Liczne zakręty, podjazdy, zjazdy, super. Jednak prawdziwa zabawa zaczyna się za Cetinje. Przypadkiem zamiast skierować się na mauzoleum Njegusa tylko trasą na Kotor, mijamy więc bokiem Park Narodowy Lovcen podziwiając masyw tej góry z boku i nieco z dołu. Droga w pełni nam wynagradza tą pomyłkę – wąska asfaltowa ścieżka co chwilę zawijająca o 180 stopni, praktycznie zero ruchu, piękne widoki i … no nareszcie! temperatura chyba lekko poniżej 30C.
Po prawie godzinie dojeżdżamy do skrzyżowania, z którego możemy cofnąć się do wykutego w skale Lovcen mauzoleum, ale większość decyduje kierować się dalej do Kotoru. Po chwili zaczyna się słynna „drabina do Kotoru” czyli wykuta w skalnym zboczu droga składająca się z ponumerowanych (na każdym jest namalowana kolejna cyfra) zakrętów 180 stopniu oraz nienumerowanych licznych mniej ostrych winkli. Droga jest obłędna, a widoki w dół na Kotor i całą Bokę Kotorską zapiera dech w piersiach.
Niestety w Kotorze zacumował dzisiaj ogromny statek pasażerski, który widzieliśmy z góry i spora części z jego kilkutysięcznego grona pasażerów postanowiło pojechać do mauzoleum Njegusa autokarami. Pomysł masakrycznie głupi biorąc pod uwagę drogę, którą przyszło im wjeżdżać – na każdej agrafce autokary muszą łamać się na 2 razy, jadący z naprzeciwka samochody muszą zjeżdżać na bok, czasami cofać się, a i my często musimy stawać przed zakrętem, żeby przepuścić autokar. Bobery zostają w tyle, bo Justyna dzisiaj od rana cierpi na jakieś zatrucie, umawiamy się na dole w Kotorze i dzidujemy w dół. Po drodze kilka razy adrenalina nam się podnosi, nam szczególnie raz, gdy na kolejnej (nr 19) serpentynie jadące z naprzeciwka BMW wyjeżdża centralnie na nasz pas i w ostatnim momencie z piskiem opon wyhamowuje przed stojącym już w miejscu, na skraju jezdni przednim kołem naszego Vstroma. Uff… było blisko. Po zjeździe z góry zatrzymuję się, żeby zaczekać na resztę ekipy, po chwili dojeżdża Złoty, za nim Jaca. Czekamy na Bobrów, kiedy od strony Kotoru skręca na „drabinę” jakaś CBR-ka i pochwili gwałtownie hamuje przy naszej grupce. Motocyklista z Polski, którego poprzedniego dnia opuścił kompan i dzisiaj samotnie jedzie na objazd Lovcen. Chwilę gadamy, życzymy mu szerokiej drogi i on leci w górę, jeszcze przez jakiś cza słychać pracę jego rzędówki na poszczególnych winklach. W międzyczasie dojeżdżają Bobry, więc razem kierujemy się w dół umawiając się przy wejściu na starówkę.
Po chwili stajemy ponownie na fotki panoramy Kotoru, a Bobry jadą dalej. Pod murami starówki telefonicznie synchronizujemy się z Bobrami, parkujemy nasze rumaki na specjalnym parkingu dla jednośladów i już w komplecie idziemy na przechadzkę po starówce. Kotor zapamiętałem z lipcowego urlopu żeglarskiego jako stosunkowo kameralne i nie zatłoczone miasteczko. Niestety – kilka tysięcy bladych pasażerów stojącego na kotwicy na środku zatoczki pływającego wieżowca zmieniło to diametralnie. Starówka pęka w szwach – w knajpach na głównym rynku i przy XIII wiecznej katedrze nie ma wolnych miejsc a ludzie czekają w kolejkach aż się zwolni stolik. Jakimś cudem znajdujemy przyklejoną do murów obronnych restaurację na uboczu i siadamy w klimatyzowanym wnętrzu.
Popijamy zimne piwko i inne napoje, zjadamy jakieś potrawy… Płacimy za to wszystko jak za zboże, ale przynajmniej się schładzamy. Właśnie, zapomniałem dodać, że po chwilowej uldze podczas przejazdu przez góry temperatury znowu wróciły do 35-36C, do tego wilgotność jest tu dużo wyższa niż nad otwartym morzem. Sauna z elementami piekła…
Ze względu na tłumy spacer po starówce traci swój urok, a chętnych na zdobywanie twierdzy (1200 stopni w górę – my z Anią byliśmy tam w lipcu) w załodze brak, więc po kilkunastu minutach kluczenia docieramy do motocykli i wyjeżdżamy z miasta. Dalsza droga Jadranskim Putem jest dość powolna, ale urokliwa, tylko jest piekielnie gorąco. Raz stajemy na fotki w pobliżu malowniczych i charakterystycznych wysepek z kościołem Św. Jerzego oraz Kośiołem Madonny od Skały.
Kolejny postój wymuszony wycieńczeniem naszych organizmów na cudownie klimatyzowanej stacji OMV na końcu Boki Kotorskiej, którą objeżdżamy w całości nie korzystając ze skracającego drogę promu Lepetane - Kamenari.
W chwilę po ruszeniu ze stacji docieramy na przejście graniczne MNE / HR, przed którym stoją tablice informujące, że zostało wybudowane z funduszy strukturalnych Unii Europejskiej. Już po powrocie do Polski dowiedziałem się, że podczas naszego urlopu Chorwacja podpisała kolejny traktat stowarzyszeniowy na drodze do członkowstwa w UE. Obiektywnie patrząc trzeba stwierdzić, że dążeniach do upodobnienia się do zachodu jest dużo dalej niż używająca Euro jako własnej waluty Czarnogóra, nie wspominając o Bośni i Hercegowinie czy Serbii.
Szybka, bezproblemowa odprawa i już pokonujemy ostatnie kilometry przed Dubrownikiem. Stajemy na chwilę na Bosance, żeby zrobić klasyczną fotkę murów starówki Dubrownika, ale niestety jest już ciemnawo, pod słońce, więc rewelacji na fotkach nie ma. W Dubrowniku przejeżdżamy obok starówki i szukamy kwatery w leżącej blisko starówki i morza dzielnicy. Dopiero później orientujemy się, że wybraliśmy dość ekskluzywną część miasta – przy tej ulicy stały pięciogwiazdkowe hotele: Willa Dubrownik, Excelsior, Hotel Argentina. Po początkowych niepowodzeniach trafiamy wreszcie na kwaterę z widokiem z jednego z okien na starówkę. Szybkie negocjacje i ustalamy cenę na 25 EUR od osoby. Tanio nie jest, ale miasto drogie, a lokalizację wybraliśmy też nie najtańszą.
Rozpakowanie motocykli (Cholera! Znowu po schodach do góry…), parkujemy je na zacienionym parkingu, spinamy łańcuchem „w gwiazdę”, potem szybki prysznic i niemal biegiem na starówkę. Niestety docieramy na nią przed 19:00, więc na mury miejskie już nie wejdziemy.
Postanawiamy pospacerować po uliczkach starówki. W pewnym momencie Jaca orientuje się, że w kantorze gdzie wymieniał EUR na Kuny „zrobili” go na 100 KN i postanawia wrócić się do kantoru (Pani po podliczeniu kasy oddała mu brakującą kwotę), a potem nas poszukać na starówce. Starówka w Dubrowniku jest jednak naprawdę spora i zakręcona i niestety Jacy nie udaje się nas znaleźć, nie zdecydował się też do nas zadzwonić, więc w efekcie spotykamy się z nim dopiero na kwaterze. My oglądamy mury miejskie od wewnątrz i z zewnątrz, następnie dotykamy wyślizganego jak szkło „kamienia dziewic”. Z tym kamieniem wiążę się legenda, że jeżeli spróbuje się na niego wspiąć dziewica to bez problemu utrzyma się w górze. Najwyraźniej większość próbujących swoich sił dziewcząt trochę oszukuje, bo ściana nad kamieniem jest wyślizgana od próbujących się jej złapać kandydatek na dziewice. Podziwiamy też oczywiście charakterystyczny zegar „cyfrowy” na wieży zegarowej przy ratuszu – niby mechaniczny, ale zamiast wskazówek ma dwa okienka, w którym pokazują się cyfry rzymskie (godzina) oraz arabskie (minuty)…
Oczywiście zaglądamy do kultowej lodziarni – idąc od kamienia dziewic w kierunku wieży zegarowej to będzie pierwsza lodziarnia po prawej stronie. Pracujący tam „lodziarz” żongluje wafelkami i rzucanymi w powietrze gałkami, upuszcza loda, żeby go złapać tuż przy ziemi itp. Najlepszą zabawę ma z Anią, która chciała tylko jedną gałkę – najpierw ją nasadził na odwrotny koniec wafla (tak – ten spiczasty…), potem kilka razy go niby upuścił, dołożył jeszcze dwie gałki nakrył od góry, z boku i wyszedł…pajacyk. Śmiechu było co niemiara.
Wreszcie po powolnej włóczędze po całej starówce decyduje się skorzystać z zaproszenia i kuponu promocyjnego wręczonego nam na głównym deptaku przez „akwizytora” jednej z knajp. Darmowy „Prosek”(chorwacki vermuth), darmowe 2 litry wina oraz polskie menu plus lokalizacja knajpy w wąskiej uliczce powyżej deptaka przekonuje nas do skorzystania. Trafiliśmy dobrze, jedzenie i napoje były pyszne, a sympatyczny kelner opowiadający nam anegdoty o „wielikim penisie” umila nam wieczór. Justyna dostaje na swoje dolegliwości żołądkowe końskie dawki rakiji, my opijamy się winem.
W nocy budzę się, żeby przez kilkanaście minut gapić się z okna pokoju na oświetlone księżycem mury Dubrownika. Bajka!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (16)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
MaG
Marcin Gałązkiewicz
zwiedził 5% świata (10 państw)
Zasoby: 68 wpisów68 5 komentarzy5 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.09.2011 - 18.09.2011
 
 
09.09.2010 - 19.09.2010
 
 
07.07.2010 - 25.07.2010